Do Tirany przyjeżdżam bardzo wcześnie, jeszcze przed siódmą. W Albanii najwygodniej podróżuje się o świcie, szczególnie latem, gdy temperatury bywają bardzo wysokie. Ale chodzi też o to, by stać się „tutejszym”, wtłoczyć się w rytm dnia typowego tubylca, wstającego wcześnie rano do pracy. Komunikacja międzymiastowa nie podlega tu z reguły żadnemu rozkładowi jazdy. Improwizacja, która dotyka wielu dziedzin życia, działa nadzwyczaj sprawnie, ale dla przybysza z zewnątrz – pozostaje improwizacją, rodzącą pewien specyficzny posmak niepokoju, a nawet obłędnej dzikości. Autobusy lub minibusy (zwane potocznie furgonami) odjeżdżają najczęściej dopiero wtedy, gdy zapełnią się pasażerami. Najszybciej zapełniają się rano, dlatego jakąkolwiek podróż po kraju warto zaczynać właśnie wtedy. Rozkład jazdy jest tu bytem zbędnym, przynajmniej w swojej zmaterializowanej, papierowej postaci. Mają go autobusy do Prisztiny, do Aten, do Dortmundu. Ale po co rozkład jazdy na autobusy do Tirany? Przecież one i tak jeżdżą co chwilę. I to prawda – podróż do stolicy nie sprawia w ciągu dnia najmniejszych problemów, non stop potykamy się o furgony z wielką tabliczką „Tiranë”, wetkniętą za przednią szybę. Gorzej, jeżeli chcemy wybrać się w drogę powrotną, a w końcu prędzej czy później z każdej podróży trzeba wrócić. Połączenia do innych miast nie są już tak częste, a pragnienie dostania się gdziekolwiek po godzinie 18:00 zaspokoi już wyłącznie taksówka.
Główny, aczkolwiek ku rozpaczy przyjezdnych wcale nie jedyny dworzec autobusowy w stolicy Albanii to stosunkowo niewielkie, zasnute wieczną mgiełką kurzu żwirowisko. Nazwa „dworzec” może i nadana została trochę na wyrost, ale ci, którzy mieli do czynienia z krajowym dworcem PKS na warszawskiej Pradze nie powinni być szczególnie zszokowani. Od tego miejsca, zlokalizowanego w północnej części centrum miasta, aż do jego południowych krańców, ciągnie się główna arteria Tirany. Z początku, na relatywnie krótszym odcinku, ulica nosi nazwę króla Zogu I, później przechodzi w ulicę Dëshmorët e Kombit, czyli Męczenników Ojczyzny.
Nietrudno zgadnąć, że centralnym punktem miasta jest pomnik Skanderbega. Obserwowanie go o różnych porach dnia, pod różnym kątem, przy różnym oświetleniu, nie wiedzieć czemu stało się dla mnie czynnością o działaniu hipnotyzującym. Skanderbeg w porannym półmroku, w południowym skwarze, w przytulnych promieniach popołudnia… Jedna twarz, którą każdy albański artysta wyrzeźbi z zamkniętymi oczami, a tyle różnych doznań. Nawet teraz, gdy patrzę na pocztówki z tirańskim placem Skanderbega, nie poznaję pomnika, pod którym przesiedziałem tyle czasu.
Na południowych rubieżach Tirany, za stadionem i zabudowaniami uniwersytetu, rozciąga się wielki park miejski. Tu natrafiamy na rozsiane w bezładzie cmentarze, pomniki i inne miejsca pamięci związane z burzliwą historią Albanii. U jego bram, w cieniu pobliskich drzew, na niewielkim placyku mieści się skromny pomnik Fryderyka Chopina, a raczej Frederika Shopena.
O ile albańscy handlarze nie są podobni do tureckich i nie narzucają się, o tyle szczególną rolę w albańskim systemie transportowym odgrywają – tak byśmy to nazwali – „naganiacze”. Trudno tu mówić o agresji, aczkolwiek ich zaangażowanie, mierzone stopniem zdarcia gardła, bywa ogromne. Kierowcy furgonów z reguły naganiają samodzielnie, kierowcy większych autobusów najczęściej mają od tego swojego człowieka. Rozpoczyna się walka o bilety (warte czasami zaledwie kilkadziesiąt leków, czyli 2-3 złote): kto kogo przekrzyczy, kto pierwszy zwróci uwagę potencjalnych pasażerów. Można się dziwić, że tak jest, bo wybór trasy podróży nie jest przecież decyzją spontaniczną i z reguły pasażerowie mają już upatrzony środek lokomocji. Skuteczność tak rozumianego albańskiego marketingu wydaje się być znikoma, mimo wszystko jest on częścią uroku tego społeczeństwa.
Częścią tutejszego – jak to nazwaliśmy – uroku, jest też egzotyczna kasta albańskich „cinkciarzy”, okupujących strategiczne miejsca w głównych miastach. Wymieniają euro po kursie „kantorowym”, a transakcje w porównaniu do tych z obrazu „Sztos” Olafa Lubaszenki są obarczone bardzo niewielkim ryzykiem. Albańczycy generalnie należą do narodów bardzo dumnych i w swojej dumie – uczciwych.
Brak znajomości języków obcych to w Albanii podstawowy problem, jakiemu muszą stawić czoła przyjezdni. Sam albański, język bardzo szorstki, niepodobny do żadnego innego języka pod słońcem, należy do względnie trudnych. Wielu ludzi przyznaje się do znajomości włoskiego i ze względu na ścisłe związki gospodarcze między tymi dwoma krajami jestem skłonny nawet w to uwierzyć. Angielski to mowa prawie egzotyczna, nawet w samej stolicy i nawet wśród młodych ludzi. Pracownice punktu informacji turystycznej w centrum Tirany posługiwały się współczesną lingua franca z pewną trudnością, a na przybysza z innego kraju spoglądały nie bez zdziwienia i naturalnie zadały pytanie o kraj mojego pochodzenia.
Dodatkowe wyzwanie stanowi fakt, że potomkowie Ilirów, podobnie jak Bułgarzy, kiwają głowami zupełnie inaczej niż reszta Europejczyków. Aprobatę wyrażają kiwaniem horyzontalnym, sprzeciw – wertykalnym. Biorąc pod uwagę to oraz wspomniany już fakt, że Albańczycy do poliglotów nie należą, wzajemna komunikacja jest wyjątkowo karkołomna i nierzadko zwykła rozmowa przeistacza się w groteskową komedię pomyłek.
Syn taksówkarza, z którym starałem się ustalić warunki kursu z centrum Tirany do parku narodowego Dajti położonego kilkanaście kilometrów poza granicami miasta, posługiwał się angielskim w stopniu umożliwiającym negocjacje cenowe, w których jednak i tak główną rolę odegrał ołówek wraz z kawałkiem papieru. Szczyt Dajti, jeden z najwyższych w Albanii, jest swego rodzaju osobliwością. Rzadko zdarza się, by stolica jakiegokolwiek państwa leżała tuż u stóp pięknego parku narodowego (jednego z dwóch w całym państwie). Na górę wjeżdża pachnąca jeszcze nowością kolejka linowa, wybudowana przez Austriaków i tym samym budząca zaufanie. Mimo, że jest sobota, tłumów nie widać, wagoniki jeżdżą puste…
W sklepiku z pamiątkami przy bulwarze króla Zogu I z chwilowego odrętwienia odrywa mnie kojący dla uszu głos właściciela. Kojący, bo wypowiedziane po angielsku słowa „What do you need, my friend” są w tym kraju rzadkością. Właścicielem sklepu jest Avni, osobisty ochroniarz byłego prezydenta Albanii, Alfreda Moisiu (2002-2007). Nie pamięta już dokładnie, ale w 2004 czy 2005 roku* był w Polsce. Z Warszawy zapamiętał jedno, „szerokie drogi” – do dzisiaj tę frazę jest w stanie wypowiedzieć poprawną polszczyzną. Avni odwiedził też Kraków, który również wywarł na nim duże wrażenie.
Do Polski żywi coś w rodzaju pretensji. Na Okęciu ośmielono się bowiem skontrolować jego broń osobistą. Uważa, że to nienormalne, był przecież bodyguardem. W żadnym kraju nie miał takich problemów… W ogóle bardzo często słowo „problem” powtarza się i nawraca w jego wypowiedziach. Na pytanie, czym zajmuje się teraz, mówi, że kształci nowych ochroniarzy. Sam jestem już za stary na tę robotę – mówi.
Avni jest muzułmaninem. Chętnie opowiada o swojej rodzinie. Jego żona, nota bene właścicielka sklepu (jest sobota, więc Avni ma czas, by dopomóc w rodzinnym interesie) jest wyznania prawosławnego. Matka była katoliczką. Dzieci? Ma dwie córki, 20 i 16 lat. Chodzą na przemian co dwa tygodnie do meczetu i do cerkwi. Ale one nie lubią religii – ubolewa prezydencki ochroniarz. – Nie zajmuje ich to. Wolą Internet, „dirty” Internet – kiwa głową.
W tej religijnej mozaice nie ma nic nadzwyczajnego, gdyż w Albanii od wieków panuje doskonała tolerancja i kwestie wyznania nie rodzą żadnych napięć międzyludzkich. Jest tu około 70% muzułmanów, 20% prawosławnych i 10% katolików. Wiele osób deklaruje jednak ateizm, co jest skutkiem zakazania w tym kraju w 1967 roku wyznawania jakiejkolwiek religii. Zamknięto wówczas wszystkie kościoły, cerkwie i meczety, urządzając w nich magazyny i hale sportowe, a Albania ogłoszona została pierwszym na świecie państwem ateistycznym.
Sklepik żony Avniego niczym nie różni się od setek tysięcy innych przybytków tego rodzaju. Sprzedaje sztampowe pamiątki, podobne – barwione oczywiście innymi kolorami – można znaleźć na ulicach Barcelony czy Pragi. Ale są i suweniry typowo albańskie: są figurki błogosławionej Matki Teresy z Kalkuty, chyba najpopularniejszej Albanki na świecie, są popiersia Skanderbega, są popielniczki w kształcie bunkra, są imbryki do parzenia kawy.
W zasadzie jedynym miejscem w Albanii, gdzie przemysł pamiątkowy wymyka się sztampowości, jest Kruja. Zauważył to już Andrzej Stasiuk w książce „Jadąc do Babadag”. Stara uliczka handlowa prowadząca na tamtejsze wzgórze aż przytłacza stęchłym zapachem wydobywającym się zza drzwi drewnianych straganów. To miejsce, gdzie sprzedawcy zapraszają każdego do środka. „Tylko żeby zobaczyć”. Potem rozkładają przed naszymi oczami barwne, ręcznie tkane kilimy, zgarniają ręką kurz z ozdobnych pater, prezentują znaczki pocztowe sprzed dziesiątek lat… Jeżeli można wyobrazić sobie przepych pod postacią starości, kontrast arcydzieł ze zwykłą tandetą, symbiozę chaosu i samouwielbienia dla własnego dziedzictwa – Kruja jest miejscem, gdzie postulat o synonimiczności piękna i harmonii traci rację bytu, gdzie zarówno piękno jak i brzydota mogą być wtłoczone wyłącznie w ramy dysharmonii. Kicz i arcydzieła o nieokreślonej wartości walają się gdzie popadnie, wywołując dezorientację i przerażenie. I konia z rzędem temu, kto rozróżni jedne od drugich…
Nad Krują góruje cytadela, jeden z głównych punktów oporu wojsk Skanderbega w XV wieku i symbol bezprecedensowej, wieloletniej obrony kraju, jaka była dziełem albańskich bohaterów. Budowla została odrestaurowana według projektu córki Envera Hodży, Pranvery, ale nie zadbano o zachowanie historycznej wierności i wzgórze już z daleka razi nieuzasadnionym eklektyzmem stylów.
Co ciekawe, na tym nie kończą się wyczyny architektoniczne Pranvery Hodży. Jednym z symboli stolicy kraju, Tirany, jest bowiem popularna „piramida”, a oficjalnie – Międzynarodowe Centrum Kultury. Psychodeliczny obiekt o zatrważającej architekturze, kojarzący się z głębokim i nieposkromionym modernizmem, ma w sobie wszystkie te cechy, które powinien mieć symbol dyktatury, totalitaryzmu i władzy absolutnej. Bezmierna brzydota „piramidy” nie pozwala mi uwierzyć, że ten budzący wyłącznie lęk budynek wzniesiony został zaledwie 20 lat temu, bo w 1988 roku jako mauzoleum ku czci Hodży.
Wyjeżdżając z Tirany gwarnym, wypełnionym po brzegi autobusem, w zasadzie nie wiem, czym ona jest. Jedyną europejską stolicą bez McDonald’sa? Nieanglojęzyczną enklawą na krańcu cywilizowanej Europy, gdzie wielu ludzi nie miało jeszcze w rękach aparatu cyfrowego? Źle oznakowanym miastem nad cuchnącym kanałem, z rozkradzionymi studzienkami kanalizacyjnymi, o okropnych budowlach obnażających ten skrajnie wyniszczający typ komunizmu jakiego nawet w innych krajach Europy nie zaznano? Czy też zapamiętać Tiranę z jej budynkami odmalowanymi na jaskrawe, wesołe, żółto-czerwone barwy? Tiranę u podnóża pięknej góry Dajti? Z kolorowymi bazarami i nowoczesną galerią sztuki, prezentującą co prawda socrealistyczne ścierwa, ale za to w standardzie jak najbardziej zachodnim? Tiranę starająca się żyć?…
I z takim właśnie wrażeniem wyjechałem. Tirana jest miejscem, gdzie ludzie starają się żyć. A jest to życie po zmartwychwstaniu z ciężkiej traumy bezwzględnej dyktatury.
* Prezydent Moisiu odwiedził nasz kraj w 2006 roku.