Wszyscy znamy ludowe porzekadło o sześciu kucharkach. Po debacie ekonomicznej, zorganizowanej ostatnio przez Prawo i Sprawiedliwość, można by ukuć nowe przysłowie: Gdzie ekonomistów trzy dychy – tam w brud pustosłowia i pychy. Tematem debaty miały być propozycje „reform” przedłożone przez partię Jarosława Kaczyńskiego.
Z pustego i Salomon nie naleje
Problem tkwi w tym, że gospodarka nie zajmuje żadnego poczesnego miejsca w programie PiS, toteż i zgłaszane propozycje dowodziły raczej niewiedzy i bezradności tej partii w sprawach ekonomicznych. Żaden ze zgłaszanych postulatów nie zasługuje na miano reformy. Mamy za to do czynienia z instrumentami o charakterze doraźnym bądź krótkowzrocznym, mającym za zadanie ręcznie sterować gospodarką. Te postulaty, które „pozują” na reformy, są natomiast zdefiniowane tak ogólnikowo, że nie sposób dojść, o co chodzi partii Jarosława Kaczyńskiego. Na przykład hasło „zreformować podatki” nie jest nigdzie rozwinięte. W Sejmie zostały co prawda złożone odpowiednie projekty ustaw, ale brakuje w nich przełomu – jest to kolejna żonglerka podatkami, bez realnej zmiany systemu. PiS ma także na sztandarach deregulację i to jedyny punkt, który łączy tę partię z PO, ale trudno powiedzieć, czy w tych działaniach przeważa miłość do idei ukręcenia łba zbędnym przepisom, czy miłość do Jarosława Gowina. Szeroko komentowany był także blamaż Jarosława Kaczyńskiego w sprawie obietnicy stworzenia 1,2 mln miejsc pracy w ciągu najbliższych 10 lat, podczas gdy w ostatnich czterech latach – w warunkach kryzysu – powstało ich aż 800 tysięcy.
PiS chce przywrócić wiek emerytalny wynoszący 60 i 65 lat. O ustalaniu jakichkolwiek progów pisałem już wcześniej. Majstrowanie przy wieku emerytalnym nie jest reformą, a jedynie manipulowaniem parametrem jednego z instrumentów systemu emerytalnego. To bardzo wąskie, wręcz agorafobiczne, postrzeganie kwestii zabezpieczenia społecznego.
Z gruntu sprzeciwiam się wszystkim nowym obciążeniom podatkowym, szczególnie wymierzonym w konkretne podmioty (zdefiniowane „z palca”), co jest przejawem ręcznego sterowania gospodarką i zaprzeczeniem idei powszechności podatku. Tymczasem, PiS proponuje przeforsowanie haraczu dla banków i hipermarketów. Dlaczego? Przypuszczam, iż dlatego, że za dużo aktualnie zarabiają. Boję się takich decyzji, bo gdy okaże się, że za 10 lat, dzięki sprzyjającej koniunkturze, za dużo zarabiać będą zakłady krawieckie i garmażeryjne, to PiS wpadłby na pomysł, żeby im wyznaczyć specjalny podatek. PiS jest niezdolny do zrozumienia, że większe obciążenia, nałożone na przykład na hipermarkety, zostaną w całości przerzucone na klientów. Z tego, co sobie przypominam, to PiS najgłośniej utyskuje na drożyznę – tym razem chce to zjawisko domniemanej drożyzny dodatkowo pogłębić. Przytomnie alarmował w tej sprawie podczas debaty Marek Zuber.
Trzydzieścioro indywidualności
Większości wypowiedzi ekonomistów trudno cokolwiek zarzucić w sensie merytorycznym, ale były one na tyle ogólnikowe, że zamieniły się raczej w litanię truizmów niż w zestaw konkretnych polityk czy rekomendacji. Niestety, obok deklaracji mądrych, bądź w najgorszym razie bezdyskusyjnie oczywistych, nie mogło oczywiście zabraknąć nonsensów, spośród których wymieniam kilka:
- Prof. Grażyna Ancyparowicz: polska gospodarka miała być społeczną gospodarką rynkową, ale tak się nie stało. Jest to gospodarka wyłącznie neoliberalna, gospodarka bardzo silnie poddana deregulacji, prywatyzacji, regułom wolnego rynku.
Nie wiem, skąd u prof. Ancyparowicz taki optymizm. W Polsce nie obserwujemy prawie trendu deregulacyjnego, prywatyzacja jest bardzo powolna, a wolny rynek daleki od ideału. Niestety, społecznej gospodarki rynkowej również nie mamy – i tu zgadzam się z sądem ekonomistki. Niestety, to co obserwujemy jest modelem bliższym zbiurokratyzowanemu socjalizmowi niż neoliberalizmowi, jako że nadaktywność państwa w gospodarce jest widoczna na każdym kroku. Słusznie zauważył to prof. Stanisław Gomułka, który zaznaczył, że wydatki publiczne w Polsce sięgają 50 proc. PKB.
- Janusz Szewczak: Polacy nie posiadają żadnego wartościowego majątku. Nawet te 500 mld zł oszczędności, jakie mają w bankach, zanieśli do zagranicznych banków (…) Uważam, że pierwszą sprawą, jaką powinniśmy podjąć, jaką przyszły rząd powinien podjąć, to natychmiastowe zatkanie tych dziur, przez które wyciekają setki miliardów złotych rocznie. Z moich szacunków wynika, że jest to ok. 200 mld zł rocznie i tracimy je na rzecz m.in. zagranicznych podmiotów.
Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK, wykorzystał debatę do promocji swojego pracodawcy. Nie wyjaśnił, w jaki sposób fakt ulokowania 500 mld zł kapitału w zagranicznych bankach ma przełożenie na utratę wartości tych pieniędzy. „Obliczenia” eksperta wskazują na 200 mld zł strat. Oczywiście, nie wskazał, skąd biorą się te straty, oblekając całą sprawę w mgiełkę (mgłę?) tajemnicy. Insynuacja w najczystszej formie.
- Jacek Wróbel: Powinniśmy dyskutować na innym poziomie dyskusji. System podatkowy to nie jest żadna mądrość. Powinien być prosty, jasny itd. itd. W tej chwili mamy chaos. Powinniśmy zejść na poziom cząsteczki elementarnej. Podatkiem podstawowym powinien być podatek transakcyjny od każdej, dokonanej transakcji na poziomie 2-5 proc. Wprowadziłbym również podatek dochodowy na poziomie 50 proc. Ten system zakłada m.in. odejście od bzdurnego podatku VAT-owskiego.
Jacek Wróbel proponuje przewrót podatkowy, rewolucję. System, o którym mówi nie ma precedensu i w żadnym kraju świata nie istnieje podobny model. Co więcej, przy obecnym stanie prawnym w Unii Europejskiej, likwidacja VAT-u byłaby niemożliwa do zrealizowania. Wróbel zachował się jak nieskrępowany rzeczywistością ekonomista teoretyk. Jak astronom wysłany na orbitę. Nie odmawiam Wróblowi sensu istnienia i wyrażania się w ten sposób, ale jego wystąpienie ewidentnie nie pasowało do forum, w jakim się znalazł i do tematyki, jaka była poruszana.
- Prof. Jerzy Kropiwnicki: Trzeba rozważyć wykupienie części sektora bankowego przez Polskę.
Pomysł absurdalny, o którym wypowiadałem się już w jednym z poprzednich wpisów. Najgorsze, że jego gorącym entuzjastą jest Jarosław Kaczyński, co absolutnie dyskwalifikuję tę partię jako prorynkową.
Ogólnie, debatę „Alternatywy” należy ocenić krytycznie. Dla PiS-u, co było jasne od początku, było to wydarzenie polityczne i zasadniczy cel spotkania został spełniony już w momencie, gdy do sztabu PiS-u wpłynęły potwierdzenia uczestnictwa od zaproszonych gości. Kompromitacji nie było, ponad trzydziestu uczestników to bardzo dobry wynik. Merytorycznie, debata zakończyła się klapą, bo część ekonomistów wykorzystała to wydarzenie do lansowania swojej osoby (aktywnie lansowali się nawet nieobecni, głośno swą absencję akcentując), a część abstrahowała w swoich wypowiedziach od konkretów i wygłaszała sądy bardzo generyczne. Tak czy inaczej, nawet jeśli z debaty płyną jakieś wnioski, nikt w PiS-ie nie będzie w stanie ich zinterpretować ani wcielić ich w życie, gdyż ekonomia jest od dawna materią zbyt skomplikowaną dla przedstawicieli tej partii. Przypomnijmy, że debatę otworzyła Beata Szydło, etnograf i niedoszła pani doktor w tej dziedzinie. To w tej chwili lider PiS-u w kwestiach ekonomicznych.
Co dalej z PiS-em?
PiS utyskuje na utrzymujące się wysokie poparcie dla PO, ale nie robi nic, by to zmienić. W Polsce od wielu lat nie ma realnej opozycji i organizacja debaty gospodarczej przez PiS nie zmieni tego obrazu. Retoryka konfrontacji sprzyja scementowaniu obecnego, radykalnie roszczeniowego elektoratu. Ten elektorat składa się zarówno ze skrajnie prawicowych, jak i lewicowych radykałów oraz bezrefleksyjnej rzeszy wyznawców Jarosława Kaczyńskiego, gotowych ogłosić go mesjaszem narodu. Na tym krąg potencjalnych wyborców się zamyka. PiS w takiej formie nigdy nie przebije się przez próg 30 proc. głosów, co przy braku zdolności koalicyjnej skazuje go na trwałą nieobecność w rządowych ławach. W takim układzie, debatę należy potraktować jako ciekawy event z zakresu marketingu politycznego i symulowaną próbę wprowadzenia spraw gospodarczych do dyskursu publicznego, co jednakże nie może przynieść żadnych namacalnych skutków.
Mimo to, PiS-owi należy się szacunek. Nie ma już obecnie w tej partii rozdźwięku między słowami a czynami. Lepsze to niż to, co oferuje nam partia rządząca, która na sztandarach ma „A”, a w życie wprowadza „B”. Dla każdego jest już dzisiaj jasne, że wszelka hipokryzja i zakłamanie, jakie były domeną PiS-u jeszcze kilka lat temu oraz we wczesnych miesiącach postsmoleńskich – teraz zupełnie zanikła. PiS daje do zrozumienia, że jego celem jest powrót do idei ciemnogrodzkiej IV RP – nikt nie ma wątpliwości, że w przypadku sukcesu wyborczego, te zapowiedzi doczekałyby się spełnienia. Program PiS-u jest szczery i nie ma w nim kłamstwa. Jest to program na miarę możliwości ugrupowania, które nie ma żadnego potencjału intelektualnego, bo resztka posłów na poziomie opuściła już szeregi partii. Pozostali mierni i jałowi umysłowo politycy, wiernopoddańczo wpatrzeni w swego dobrodzieja-lidera, którzy po prostu nie są w stanie spłodzić żadnej konstruktywnej idei. Ale za to w te idee, które uda im się już wykoncypować, wierzą z całej siły. W tym sensie, partia ta jest uczciwa wobec elektoratu, choć oczywiście wszyscy wolelibyśmy, by ta uczciwość przejawiała się w wierności ideom bardziej pożytecznym.
Brak obłudy i fałszu ma jednak swoją cenę. PiS zatrzymał się w rozwoju na etapie smoleńskiej mgły. Od tamtego czasu nie jest w stanie jej rozrzedzić i wyjść z intelektualnej zapaści. Swój polityczny kapitał, które zapewni mu byt i trwanie, może więc zbijać tylko na ciemnocie. Każda zmiana kursu jest obarczona dużą dozą ryzyka, bo elektorat przyzwyczajony do silnej ręki zamordystycznego prezesa, przepełniony ksenofobią, rusofobią i mesjańskim nacjonalizmem, może nie zaakceptować zbyt daleko idących, liberalizujących posunięć. Wszak łaska elektoratu na pstrym koniu jeździ. I tak samo we mgle błądzi.