Tagi
bezpieczeństwo, kontrola bagażu, kontrola osobista, linie lotnicze, regulacje, samoloty, terroryzm, transport lotniczy, wojna z terroryzmem
Trudno jest wyrażać swoją ogólną opinię na temat jakiejś branży. Nie sposób na przykład powiedzieć, że cała branża odzieżowa jest do bani. Ostatnimi czasy do bani jest Reserved, choć moim zdaniem płacenie podatków na Cyprze i tak zasługuje na większą pobłażliwość niż outsourcing produkcji ubrań do krajów Trzeciego Świata (niestety LPP robi jedno i drugie). Trudno też wieszać psy na branży detergentów do zmywania naczyń. Są lepsze i gorsze, ale wszyscy zgodzą się, że sama branża jest potrzebna. Co poniektórzy ekstremiści mogliby oczywiście uznać, że pewne gałęzie gospodarki są z gruntu złe, niepotrzebne i w ogóle genderowo-masońskie. Amisze mogliby to powiedzieć o motoryzacji, brunatni prawacy o tabletkach antykoncepcyjnych, a pacyfiści o zbrojeniówce. Jednak w naszym życiowym łańcuchu wartości każda branża odgrywa określoną rolę (wysilałem się mocno by uniknąć banału, nie udało się).
Nie inaczej jest z pasażerskim lotnictwem cywilnym, któremu chciałbym poświęcić tę krótką notkę, bo mam o nim wyjątkowo ambiwalentne zdanie. A to z powodu coraz bardziej natrętnej, coraz niezmienniej niezmiennej i coraz wyraźniej skazanej na porażkę polityce walki z terroryzmem na lotniskach. 42 lata zajęło Stanom Zjednoczonym (na razie symboliczne) zakończenie fatalnej w skutkach wojny z narkotykami po tym jak ferment w tej sprawie zasiał dwa i pół roku temu ONZ. Czy równie długo poczekamy na zakończenie równie głupiej, a rozpętanej na dobre po zamachach na World Trade Center, wojny z „samolotowym” terroryzmem? Wygląda bowiem na to, że terroryści osiągają swój cel – paraliżują życie milionów normalnych ludzi, których jestestwo i bagażstwo przeżuwane jest każdego dnia przez służby ochrony portu, konsekwencje czego są nieobliczalne i niepoliczalne: od niemowlęcia spadającego „na główkę” z blatu kontroli bagażowej (jego pozbawiony podzielności uwagi ojciec zajęty był akurat obowiązkowym zdejmowaniem płaszcza) do urazy majestatu kardynała. No dobra, to drugie to tylko żart. Tak czy inaczej, liczne prowokacje dziennikarskie wykazały, że jeśli ktoś bardzo chce, to i tak przemyci na pokład scyzoryk. Wygląda na to, że terroryści po mistrzowsku opanowali zasadę głoszoną przez Bruce’a Lee w „Wejściu smoka” – tzw. sztukę walki bez walki. Na razie jest 1:0 dla nich i to bez użycia ani jednej bomby, bez poświęcenia ani jednego samobójcy-męczennika.
Poza lotniskowymi masochistami i ekshibicjonistami, nikt nie lubi kontroli osobistej. Dotychczas najbardziej upokarzające było – w mojej ocenie – zdejmowanie paska. Moje nierozerwalne skojarzenie wiodło mnie w progi hitlerowskiego Trybunału Ludowego. Zawsze gdy muszę zdejmować pasek zastanawiam się co czuł Stauffenberg w 1944 roku w oczekiwaniu na swój wyrok śmierci. Teraz niepokoi mnie, że coraz częściej pojawia się też tyleż kłopotliwa (szczególnie zimą), co zupełnie niedorzeczna prośba o zdjęcie butów.
To jednak tylko igraszki. Pierwsza zasadnicza nieprzyjemność spotkała mnie kilka lat temu na lotnisku w Łodzi. Tak… Jest takie lotnisko. W czasie remontu generalnego na Okęciu, wiele rejsów przejęło lotnisko im. Władysława Reymonta, zupełnie chyba nieprzygotowane do wzięcia tego zadania na swoje barki. Zostałem wówczas zgromiony jak [każdy może użyć w tym miejscu swojego ulubionego sformułowania] za to, że przed kontrolą osobistą nie opróżniłem kieszeni w spodniach. A konkretnie – w tylnej kieszeni pozostała paczka chusteczek. Trzeba było zobaczyć tę rozpaloną fizjonomię strażnika. Rozpierała go duma. Był w awangardzie walki z terroryzmem. Mówią, że nadgorliwość gorsza od faszyzmu. Nie zgadzam się z tym. Groteska i faszyzm grają w zupełnie innej lidze.
W grudniu podobna przygoda spotkała mnie na lotnisku we Wrocławiu. Mój bagaż został „wylosowany” do szczegółowej kontroli, choć jak się okazało nie bez przyczyny. „Strasznie dużo ma pan elektroniki” – zajęczał sprawdzacz bagażu. „Kable to elektronika? Resztę wyłożyłem” – ripostowałem. „No nie, ale… o, komórkę pan ma. Jedną można mieć, ale pan ma trzy”. „No tak się złożyło”. „O, i piersiówkę pan ma”. Rzeczywiście, zapomniałem wyjąć i została po poprzednim wyjeździe. Ale pusta. Zresztą nawet gdyby była pełna, objętość jej zawartości mieściłaby się w przepisach. Antyterrorysta z pedanterią dobrego krawca dokonywał oględzin mojej „elektroniki”, szczególnie interesując się nietypową ładowarką do aparatu fotograficznego i zapasowym kompletem baterii. Dłużyło się to wszystko niemiłosiernie. W końcu dostałem pozwolenie na ponowne spakowanie rozbabranego bagażu. Kąśliwie zapytałem, czy jestem czysty i czy pan sprawdzacz na pewno nie znalazł żadnych nożyczek do paznokci. Po zastanowieniu odpowiedział, że za nożyczkami akurat się nie rozglądał. Mnie oniemiałemu zabrakło trzeźwości myślenia by dopytać, czego w takim razie szukał.

Image from LATimes.com
Nie kontestuję przepisów antyterrorystycznych w całości. To oczywiste, że loty szczególnego ryzyka muszą być poddane ściślejszej kontroli. Rozumiem, że na lotnisku w Tel Awiwie trzeba się pojawić nie dwie, a trzy godziny przed planowanym odlotem, a będąc w Rosji też czułbym się bezpiecznie wiedząc, że osoba na ławce obok mnie to po prostu ładna czerkieska, a nie terrorystka z Dagestanu. Ale żeby podobnemu rygorowi były poddawane loty w strefie Schengen, albo nawet rejsy wewnątrzkrajowe? Chamstwo w państwie!
Daleko mi też do stwierdzenia, że cały przemysł lotniczy jest przez to nieprzyszłościowy. Póki co na trasach długodystansowych transport powietrzny jest monopolistą i – dajmy na to – jeśli ktoś potrzebuje przemieścić się z Hagi do Hobart albo z Kapsztatu do New Delhi, nie ma zbyt wielu opcji do wyboru. Czy istnieje zatem ryzyko, że pasażerowie odwrócą się od tej formy komunikacji? Póki co nie, ale już niejeden ustabilizowany biznes padł ofiarą niespodziewanej innowacji, „czarnego łabędzia”. A może rozwiązanie jest prostsze niż nam się wydaje? Nie znam przepisów lotniczych i regulacje, które tutaj na dużym poziomie ogólności krytykuję zasadniczo są mi dość obce jeśli chodzi o szczegóły. Na chłopski rozum, wystarczyłoby stworzenie sieci alternatywnych lotnisk, które obsługiwałyby linie lotnicze „wyznające” mniej rygorystyczne kontrole bezpieczeństwa. Potrafię sobie jednak wyobrazić, że wówczas Unia Europejska byłaby forpocztą skłonną do wydania dyrektywy w sprawie całkowitego zakazu obsługi takich maszyn w jakimkolwiek kraju członkowskim.
Nadgorliwość w kontroli bagażu prowadzi do gorszących scen na lotniskach, szczególnie tych, w których liczba obsługiwanych pasażerów przerasta możliwości infrastruktury. Kilometrowe kolejki sprawiają, że na lot rzeczywiście trzeba czasem przyjechać bardzo wcześnie. Po wprowadzeniu kolei wysokich prędkości w Polsce, może się zatem okazać, że krajowe rejsy staną się zupełnie nieatrakcyjne, bo nie pozwolą nawet na oszczędność czasu, nie mówiąc o pieniądzach. Loty międzynarodowe na razie pozostają raczej niezagrożone. Jako klienci musimy swoje w kolejce odstać. Ale gdy to się zmieni, chciałbym być wówczas jak ten człowiek, po prostu pierwszy…