Nie sądziłem, że temat 6-latków w szkołach będzie jeszcze wałkowany w kontekście możliwości cofnięcia założeń reformy. Ale jest, Elbanowscy nie dali nam o sobie zapomnieć.
Najbardziej irytują (i dziwią) mnie te głosy, które „prawdziwych” intencji zmiany wieku obowiązku szkolnego upatrują w dalekowzrocznej, niecnej strategii obniżenia o rok wieku wejścia młodzieży na rynek pracy. Maturę nowe pokolenia będą zdawać przeciętnie w wieku 18 lat, a dyplom wyższej uczelni odbierać w wieku 23 lat. To spowoduje dodatkowy rok płacenia podatków i składkowania przed przejściem na emeryturę w wieku (czy ktoś w to jeszcze wierzy?) 67 lat. Wszystko prawda.
Zastanówmy się teraz, kiedy skutki tego przesunięcia będą odczuwalne dla budżetu. Pierwszy solidny zastrzyk gotówki z tego tytułu nie nastąpi wcześniej niż za 20 lat. Gdzie będzie wtedy Tusk? Kopacz? Kluzik-Rostkowska? Najprawdopodobniej na politycznej emeryturze. Na pewno daleko od miejsca, które groziłoby im uderzeniem w głowę tymi spadającymi z nieba paczkami banknotów.
W polskiej polityce nie kalkuluje się na tyle lat wprzód. Horyzont decyzyjny nie wybiega zwykle dalej niż na rok kolejnych wyborów. Mimo to, uważam, że decyzja o posłaniu do szkół 6-latków rzeczywiście wyłamuje się z tego krótkowzrocznego kontinuum, w jakim tkwi nasza władza. Jestem przekonany, że bardziej niż chęć poprawy politycznego bytu kolejnemu pokoleniu polityków z nie-wiadomo-jakiej-partii, decydentom przyświecał tutaj raczej idealistyczny cel doszusowania do standardów edukacyjnych w krajach rozwiniętych. Rozpoczynanie szkoły w wieku 7 lat to już anachronizm i trochę wstyd. W tym kontekście uchwaloną w 2012 roku ustawę oceniam jako najlepszy wprowadzony w życie projekt drugiego rządu Donalda Tuska. Zerowe korzyści polityczne w krótkim okresie, gigantyczny opór społeczny, a jednak – udało się.
Procent 4-latków objętych systemem edukacyjnych w wybranych krajach w 2011 roku. Źródło: Eurostat
6-letnie dziecko przyswaja wiedzę dużo lepiej niż 7-latek choć już i tak gorzej niż 4-latek). Tym samym, poza wspomnianymi korzyściami budżetowymi, mamy szansę osiągnąć jako kraj znaczne korzyści w zakresie kapitału ludzkiego (np. wyższy iloraz inteligencji). Oczywiście – również w długim terminie.
Jeśli za wprowadzeniem nowej regulacji stał jakiś cyniczny zamiar, to jest to nie obietnica wyższych wpływów podatkowych za ćwierć wieku, ale chęć zapewnienia większego luzu w przedszkolach. Zmagając się z nieśmiertelnym argumentem brzmiącym „czemu wydajemy N złotych na XYZ, a nie na przedszkola”, rząd w drodze nowej regulacji efektywnie obniży czas spędzany przez maluchy w przedszkolu, czym zwiększy dostępność publicznych instytucji tego typu. A szkoły? Ich jest póki co za dużo (wyż demograficzny dopiero przed nami), więc 6-latki pomogą uniknąć kosztownego politycznie (choć głównie dla samorządów) projektu zamykania placówek edukacyjnych.
Pozostaje jedna wątpliwość. Czy natłok „błędów i wypaczeń” polskiego systemu edukacyjnego sprawi, że posłanie 6-latków „w kamasze” przełoży się korzystnie na ich potencjał rozwojowy? Jeśli nie, to reforma pozostanie reformą tylko z nazwy. Podobnie jak ustalenie wieku emerytalnego na 67 lat, bez żadnych towarzyszących reform systemowych. Zbyt często w Polsce kłócimy się o slogany, ignorując to, co kryje się za nimi. Bez zmiany programów edukacyjnych i zrozumienia logiki nowoczesnej szkoły, w budowaniu kapitału ludzkiego nie pomoże nam nawet posyłanie do niej 4-latków.
Jakieś półtora roku (oczywiście z przerwami) zajęło mi przeczytanie książki kanadyjskiego matematyka Davida Orrella. Pozycja została mi polecona w 2012 roku przez Tomáša Sedláčka, a chwytliwy tytuł bardzo dobrze mi się skojarzył. Zastanawiałem się, czy pisać tę recenzję po polsku czy po angielsku, ale zdecydowałem się jednak na polski – kiedyś pojawi się być może polskie wydanie. Niewykluczone, że za późno już na recenzję, ale jednak pewnych spraw przemilczeć nie sposób, a jedyna obszerna polskojęzyczna krytyka książki, pióra Krzysztofa Nędzyńskiego, wydaje mi się zbyt entuzjastyczna i jej wymowa nie do końca mi odpowiada.
David Orrell dołączył do licznego grona poszukiwaczy nowych dróg w naukach ekonomicznych, jakich wielu narodziło się po nastaniu czasów kryzysu. Autor w dziesięciu wielowątkowych rozdziałach rozprawia się z dziesięcioma mitami dotyczącymi różnych sfer nauk ekonomicznych: „regulowalność”, racjonalność i niezależność aktorów rynku (homo oeconomicus), stabilność i równowaga systemu, rzadkość wydarzeń ekstremalnych, brak różnic między płciami, a także tego, że wolny rynek prowadzi do sprawiedliwości społecznej, wiecznego i zawsze dobrego wzrostu gospodarczego, optymalnego wykorzystania zasobów i powszechnej szczęśliwości.
Zaczyna się nawet nieźle. Autor krytykuje współczesny paradygmat ekonomii neoklasycznej. Nie wiem, czy świadomie pomija w tej dziedzinie dorobek nieortodoksyjnych szkół ekonomii, np. szkoły austriackiej, gdzie znalazłby niezłą argumentację dla swoich wywodów. Zostawmy jednak te metodologiczne przemyślenia i nie zabierajmy Orrellowi satysfakcji płynącej z przekonania o samodzielnym wnioskowaniu. Zasadniczo nie myli się jednak Kanadyjczyk w krytyce ortodoksyjnych modeli, gdy przytacza wypowiedź Johna D. Stermana z MIT, że najważniejsze założenia modeli nie tkwią w jego równaniach, ale w tym, czego w tych równaniach brakuje. Zdaniem Orrella, jedną z pominiętych zmiennych w modelach neoklasycznych jest… reszta planety, czyli wszystkie efekty zewnętrzne kreowane przez uczestników gry ekonomicznej. Przychylam się także do krytyki wymierzonej w fetyszyzowanie wskaźnika PKB, o czym już pisałem w „To zależy” (s. 4-7). Z kolei rozdziałem, który wzbudził moje największe zainteresowanie, może dlatego, że był dla mnie najbardziej odkrywczy, jest ten o gender (przemyśleniem tym dzieliłem się na blogu w ubiegłym roku).
Ciekawe było również pokazanie, że rozkład normalny nie jest tak wszędobylski, jak może się wydawać i prezentacja interesujących przykładów, gdzie rozkład prawdopodobieństwa dalece odbiega od charakterystycznego gaussowskiego dzwoneczka. Jak powiedział cytowany w książce Nassim Nicholas Taleb, „kasyno jest jedynym ludzkim przedsięwzięciem, w którym prawdopodobieństwa są wiadome, gaussowskie i prawie policzalne”.
Orrell nie zostawia suchej nitki na założeniach, jakimi ekonomia neoklasyczna opatruje swoje modele. I rzeczywiście, ma tutaj rację – współczesna ekonomia ma duże koszty utopione w opracowywaniu modeli, które są wprawdzie proste, ale zakłamujące rzeczywistość i w efekcie bezużyteczne. Nieszczęściem głównego nurtu tej nauki jest też pogląd o uznawanie trafności dokonywanych prognoz za jej największą cnotę. Nota bene, czy to nie przypadek, że Nouriel Roubini czy Peter Schiff „wypłynęli” właśnie po spełnieniu się ich przepowiedni o nadejściu kryzysu na rynku nieruchomości? Złą rolę odegrał tu niegdyś Milton Friedman, który rzeczywiście powiedział, że założenia teorii są nieważne, jeśli jest w stanie mimo wszystko generować trafne przewidywania.
W książce bardzo dostaje się np. modelowi Arrow-Debreu, który dowiódł matematycznie, że przy pewnych warunkach spełnionych zawsze zaistnieje równowaga ogólna, w której pewien zestaw cen zrównoważy zagregowany popyt ze zagregowaną podażą w odniesieniu do wszystkich dostępnych dóbr. Całość obwarowana jest jednak takimi założeniami (m.in. nieskończone zdolności obliczeniowe posiadane przez każdego uczestnika rynku), że Orrell stwierdza, że modeluje on ekonomię bogów, a nie istot ludzkich. Rzeczywiście, ekonomia głównego nurtu zawsze miała problemy z paradoksami i zawsze brakowało jej pewnej formy uczciwości, by „przytulić” i zrozumieć odstępstwa od sztywnych norm, a w konsekwencji przestać je opatrywać mianem paradoksów. Jak powiedział Eugene Fama: „ekonomiści są aroganccy; jeżeli czegoś nie są w stanie wyjaśnić, nazywają to zjawisko irracjonalnym”. Arogancki jest jednak trochę sam autor, gdyż zapomina, że ten sam Gérard Debreu (współodpowiedzialny za model Arrow-Debreu) kilkadziesiąt lat później (choć nie wiem czy w akcie pokuty) współtworzył teorię Sonnenschein-Mantel-Debreu, która luzuje wiele z założeń. Prawdą jest jednak, że w świecie twardogłowych ekonomistów ten model nie zyskał uznania właśnie ze względu na mało rygorystyczne obliczenia i często zwany jest prześmiewczo Anything Goes Theorem.
Nie do wszystkich tez Orrella można jednak podejść z potakiwaniem bądź sympatią. O ile istotnie nauki ekonomiczne zbyt daleko zapędziły się w naśladowaniu metodologii zaczerpniętej z przedmiotów ścisłych, tj. matematyka czy fizyka, to odtrutką na te dewiacje na pewno nie jest skłonienie się w stronę biologii czy nauki o sieciach, co proponuje autor. Ekonomia jest tym, czym jest – ekonomią. Nie uleczy jej zastąpienie matematycznego instrumentarium badawczego – instrumentarium biologicznym, nawet mimo pozornych zbieżności. Ważna jest interdyscyplinarność i dopasowywanie metod badawczych do charakterystyki konkretnego problemu.
Orrell myli się jednak przede wszystkim wówczas, gdy stawia znak równości pomiędzy akademicką emanacją ekonomii, a jej wpływem na kształt rynku, przede wszystkim rynku usług finansowych. To nieprawda, że kamienie węgielne ekonomii neoklasycznej, zrodzone w uniwersyteckich wieżach z kości słoniowej, odgrywają jakąś centralną rolę w działalności banków inwestycyjnych czy realpolityce ich regulatorów. Więcej! Orrell nie dostrzega także zmian w samym świecie naukowym. To wciąż prawda, że trudno jest opublikować w dobrym czasopiśmie ekonomicznym artykuł, który nie zawierałby żadnego równania matematycznego. Ale prawdą jest też fakt, że wiele prac empirycznych mocno atakuje i poddaje presji konwencjonalne założenia. Zauważa to Chris Auld w bardzo kąśliwej recenzji na swoim blogu. Trop, którym nie poszedłem, choć krytyka zasłużona, głównie dlatego, że Orrell – który przed napisaniem książki nie poświęcił chyba zbyt dużo czasu na studia ekonomiczne – z nadmierną butą używa potężnych kwantyfikatorów, opisując „wierzenia złych ekonomistów”. Zupełnie niesłusznie, bo wiele z jego stwierdzeń dotyczących tego, co ekonomiści uważają za słuszne, nie ma pokrycia w rzeczywistości.
Kanadyjczyk jest również kolejnym publicystą (bo jego książka, mimo licznych – choć wybiórczych – referencji, na pewno nie nosi cech naukowości), który nie dostrzega, albo nie chce dostrzec, prawdziwych przyczyn załamania się amerykańskiej gospodarki w 2008 roku. Pisze wprawdzie:
Kanadyjskie banki przetrwały załamanie na rynku kredytów w miarę niepoobijane, w dużej mierze dzięki bardziej rygorystycznym warunkom udzielania kredytów w porównaniu do tych stosowanych przez ich amerykańskie odpowiedniki.
Orrell nie zauważa, że na te warunki w największym stopniu wpłynęła polityka amerykańskiego rządu, który obficie dofinansowywał i udzielał gwarancji na kredyty hipoteczne, uznając, że każdy Amerykanin zasługuje na własny dom.
Tym samym, autor nie zauważa jeszcze jednej rzeczy – tego, że deregulacja rynku usług finansowych w latach poprzedzających kryzys to de facto mit! Owszem, w moim odczuciu błędem było wprowadzenie ustawy Gramm-Leach-Bliley, która zniosła funkcjonujący od dziesięcioleci Glass-Steagall Act o rozdziale działalności komercyjnej banków od bankowości inwestycyjnej (choć i ta teza ma swoich przeciwników). Ale w zasadzie na tym koniec grzechów.
Od czasu kryzysu trwają, póki co bezskuteczne, próby przywrócenia do życia założeń Glass-Steagall. Źródło grafiki: markmartinezshow.blogspot.com
Poniższe zestawienia trafnie pokazują, że przed 2008 rokiem raczej nie mieliśmy do czynienia z deregulacyjną gorączką:
Ci, dla których sama liczba regulacji nie jest zbyt przekonującym markerem, mogą posilić się alternatywną metryką opublikowaną przez American Enterprise Institute – w cenach stałych roczne wydatki na regulację sektora bankowego i finansowego w latach 2000-2008 wzrosły z 1,9 mld USD do 2,3 mld USD:
Zdaniem Johna Allisona, prezydenta Cato Institute, sektor technologii – w dużym stopniu nieregulowany – radził sobie bardzo dobrze na różnych etapach cyklu koniunkturalnego. Z kolei sektor usług finansowych jest najbardziej uregulowanym rynkiem na świecie i w konsekwencji nie jest niespodzianką, że stał się zarzewiem głębokiego kryzysu.
Jak widać, wieszczony przez autora „Economyths” problem z wolnym rynkiem jest de facto problemem jego braku, rozumianego jako chaos regulacyjny i zawodność regulatora publicznego. Naturalnie, zdaję sobie sprawę z intelektualnej łatwizny, na jaką zakrawa takie stwierdzenie – bo czyż jest możliwe stworzenie środowiska całkowicie wypełniającego założenia wolnego rynku? Z pewnością nie. Dwa postulaty wydają się jednak zasadne:
Ciężar dowodu dla istnienia danej regulacji powinien być przerzucony na regulatora – musi on wyjaśnić, co chce osiągnąć poprzez ograniczenie swobody w gospodarce
Błędy popełniane przez regulatorów powinny być oceniane na równi z przejawami zawodności i nieefektywności rynku
Niestety, forma Orrella słabnie wprost proporcjonalnie do numeracji stron w książce. Ostatnie rozdziały jego publikacji są bardzo naciągane, a autor – zbyt już w tym momencie podniecony swoją nawałą argumentów – ujawnia skrywane, nienaukowe, uprzedzenia. Tego zdania jest także Grzegorz Siemiończyk, który w 2013 roku przygotował recenzję dla „Parkietu”. Orrell wyżywa się bez opamiętania na niefortunnych wypowiedziach czołowych ekonomistów neoklasycznych, ale też na jednym z bardziej znienawidzonych ostatnio frazesów Adama Smitha, a mianowicie metaforze „niewidzialnej ręki rynku”.
Orrell nie przedstawia też kuszących alternatyw dla obecnego stanu rzeczy, a raczej ogranicza się do naszkicowania tu i ówdzie ozdobnych dezyderatów. Nie czynię z tego zachowania głównego zarzutu, gdyż – jak mawiał Schopenhauer – czy drogowskaz musi pójść do miasta? Niektórych trosk Orrella nie warto ignorować, gdyż zauważa realne problemy, z którymi dzisiejsze polityki nie potrafią sobie poradzić. Jedną z ważniejszych dla mnie kwestii jest specyficzna wariacja „choroby holenderskiej”, drążącej dzisiejsze gospodarki, polegająca na tym, że płace w sektorze finansowym zabierają z rynku najzdolniejszych pracowników, prowadząc zapewne do obniżonej efektywności w innych branżach. Jak cytuje Orrell, w 2007 roku 47 proc. absolwentów Harvardu znalazło zatrudnienie w finansach lub konsultingu. W Stanach Zjednoczonych już w latach osiemdziesiątych rozdźwięk wynagrodzeń był bardzo duży, dziś jest gigantyczny:
I tutaj autor nie jest jednak uczciwy w swoim rozumowaniu. W jednym z moich ulubionych fragmentów pisze:
Przypadek AIG i jemu podobnych firm pokazuje, że siły podaży i popytu to zbyt mało by sformować prawo ekonomiczne i nie są jedynymi czynnikami, które powinny determinować czyjeś wynagrodzenia, gdyż nie biorą pod uwagę podstawowych ludzkich potrzeb, takich jak uczciwość i sprawiedliwość. Jakkolwiek nie ma jednego wzoru na wykreowanie egalitarnego społeczeństwa, niektóre dostępne narzędzia to: progresywne opodatkowanie, kontrola płac, alternatywne formy działalności biznesowej, polityka społeczna. Ekonomiści neoklasyczni mogą uznać takie kroki jako zaburzenia w funkcjonowaniu wolnego rynku, ale są one niczym w porównaniu do zaburzeń wykreowanych przez wolny rynek, takich jak te zaobserwowane w przypadku AIG.
Trzeba skrytykować kanadyjskiego matematyka, że choć rozmiłowany jest w wytykaniu zawodności rynku, zupełnie pomija kwestię zawodności rządów. Trudno o większe pustosłowie i niezrozumienie zależności przyczynowo-skutkowych.
„Economyths” jest więc atakiem na nierówności dochodów i z emfazą przytacza dane statystyczne, o tym jaką część bogactwa posiada najbogatszy 1 proc. mieszkańców. Owszem, być może czasami wynagrodzenia w sektorze finansowym są nieuzasadnione, ale nie sposób pominąć faktu, że dzięki wolnemu rynkowi wzbogaciły się wszystkie warstwy społeczeństwa. Orrellowi należy więc na lekkie otrzeźwienie zadedykować tę słynną wypowiedź Margaret Thatcher:
Co ciekawe, autor krytykując (słusznie) ekonomiczny mainstream za trzymanie się i rozbudowywanie wadliwych modeli, w jednym z rozdziałów krytykuje obojętność ekonomistów na rozwój wypadków w dziedzinie środowiska naturalnego. Zapomina jednak przy tej okazji nadmienić, że naukowcy zajmujący się ekologią i globalnym ociepleniem ulegają tym samym pułapkom. Potwierdzają wadliwe modele klimatyczne, byle tylko utrzymać się na topie akademickiego światka. Orrell pisze tak pomimo tego, że sam stwierdza, iż nasze modele atmosfery są niewiele bardziej wiarygodne niż modele gospodarcze. Takie zdania przeplata neomaltuzjańskimi kwiatkami w stylu:
Świat jest już napięty do granic możliwości jeśli chodzi o potencjał wyżywienia całej ludzkiej populacji.
Dość powszechnie wiadomo, że problem żywnościowy to raczej problem dystrybucji, aniżeli produkcji, a rozwój żywności genetycznie modyfikowanej będzie w stanie w znacznym stopniu pokryć światowe potrzeby aprowizacyjne.
Orrell konkluduje apelem do studentów ekonomii i błyskotliwą myślą, że uzyskanie kwalifikacji z ekonomii neoklasycznej w dzisiejszych czasach jest jak dyplom z marksizmu obroniony zaraz po upadku muru berlińskiego. Po przeczytaniu książki nie jestem jednak pewien, czy diagnoza zaserwowana w „Economyths” nie jest jak podręcznik do upuszczania krwi wydany przez rzeźnika po wynalezieniu tabletek na nadciśnienie.