• Brudnopis
  • O mnie
  • Oeconomia pauperum
  • Repozytorium tekstów i wystąpień

Ekonomia po partyzancku

~ Liberalny głos w twoim domu

Ekonomia po partyzancku

Category Archives: Historia

Historia pewnego rewolucjonisty

11 Poniedziałek Lip 2016

Posted by Marcin Senderski in Gospodarka, Historia, Polityka

≈ Dodaj komentarz

Tagi

Atatürk, etatyzm, islam, kemalizm, laickość, nacjonalizm, padyszach, populizm, republikanizm, rewolucja, sekularyzacja, sułtanat, Turcja

W 2005 roku, gdy w debacie przed wyborami prezydenckimi zmierzyli się Lech Kaczyński i Donald Tusk, dziennikarz prowadzący zadał kandydatom pytanie o ich największy autorytet. Jeden po drugim skwapliwie odpowiedzieli, że Józef Piłsudski. Mało oryginalnie, ale bezpiecznie.

Gdybym ja miał wskazać polityka, który dokonał największej pozytywnej przemiany w swoim kraju, wybór mógłby być tylko jeden. Mimo zasług Ronalda Reagana, Margaret Thatcher, Konrada Adenauera, to nie oni byliby moim wyborem. Także żaden z mniej znanych, ale odważnych i zdolnych do zmiany polityków: Lee Kuan Yew, Seretse Khama, José Figueres Ferrer czy Augusto Pinochet lub Park Chung-hee, choć mniemam, że część z wymienionych niekoniecznie życzyłaby sobie znaleźć się w gronie uzupełnionym przez dwóch ostatnich. Każdy z nich wykorzystał w swojej karierze wiązkę kilku czynników, których wybitna osobowość była tylko dopełnieniem. Te czynniki to wykorzystanie najlepszych cech swojego narodu, stworzenie spójnego, konsekwentnie realizowanego i opartego o ideologię programu (więcej o znaczeniu ideologii pisałem tutaj) oraz dopasowanie prowadzonej polityki do aktualnego kontekstu społecznego i gospodarczego.

Ojciec-założyciel

Kimś, kto wykazał się największą charyzmą i wizją był Mustafa Kemal Pasza (1881-1938), po 1934 roku noszący nazwisko Kemal Atatürk, twórca i pierwszy prezydent Republiki Turcji.

Kemal Atatürk. Źródło fotografii: atadc.org/Ataturk.aspx

Na polskim rynku wydawniczym wznowiono niedawno biografię tego wielkiego wodza i polityka, autorstwa Jerzego S. Łątki. Na jej pierwszych stronach przywołany jest cytat z Alfreda Brocharda:

Bez Napoleona i de Gaulle’a istniałaby dalej Francja, bez Washingtona z pewnością powstałyby Stany Zjednoczone. Jest mniej pewne, czy bez Lenina mógłby zaistnieć Związek Radziecki, ale nie ma wątpliwości, że bez Atatürka nie byłoby Turcji.

Nie lubię apologii, hagiografii i kultu jednostki, ale w tym jednym przypadku muszę się „złamać”. Żaden nowożytny mąż stanu nie stał się obiektem równie szczerego kultu co Atatürk. Doszedł on do władzy nie tylko ze względu na swoje wyjątkowe talenty i ciężką pracę, a także niesamowity mariaż konsekwencji (przejawianej później głównie w polityce wewnętrznej) i elastyczności (w polityce zagranicznej). Stała za nim również sława bohatera, którym stał się na polu bitwy. Jako osmański pułkownik zwyciężył na wzgórzach Anafarta, wpędzając w traumę całe pokolenia bezwarunkowo wiernych, do tamtej chwili, brytyjskiej koronie żołnierzy Australii i Nowej Zelandii. Następnie pokonał Greków nad Sakaryą, co zapewniło jego państwu przetrwanie, a jemu samemu stopień marszałka Turcji. W glorii ghaziego (zwycięzcy w świętej wojnie) mógł sobie pozwolić na więcej. Nie stał się jednak kolejnym awanturniczym watażką, który marnuje swój los na loterii. Swoją sławę przekuł w wymierny, racjonalny plan. Mógł ogłosić się nowym padyszachem, założyć dynastię i sformować harem – nie wzbudziłoby to wówczas nad Bosforem wielkich kontrowersji.

Nie wbijajmy się w pychę z powodu zwycięstw wojennych – mówił w 1923 roku. – Przygotowujmy się raczej do nowych zwycięstw nauki i gospodarki.

Dodawał: Dwóch jest zdobywców – miecz i pług, ale pierwszy zawsze jest zwyciężany przez drugi.

W setną rocznicę urodzin reformatora UNESCO ogłosiło 1981 rok rokiem Atatürka, uzasadniając:

Wiedząc, że był to wyjątkowy reformator we wszystkich dziedzinach należących do kompetencji UNESCO; uznając w szczególności, że był on liderem pierwszej walki przeciwko kolonializmowi i imperializmowi; przypominając, że był on nadzwyczajnym promotorem idei zrozumienia i trwałego pokoju między narodami na świecie i że całe swoje życie pracował on na rzecz rozwoju harmonii i współpracy między narodami, bez względu na kolor skóry, religię i rasę; [UNESCO pomoże w] zapoznaniu świata z różnymi aspektami osobowości i czynami Atatürka, których celem było promowanie pokoju na świecie, międzynarodowego zrozumienia i poszanowania praw człowieka.

W związku z coraz bardziej zasmucającymi wieściami znad Bosforu (łamanie praw człowieka, kryzys państwa prawa, dyskryminacja kobiet, renesans fundamentalizmu islamskiego, więzienie dziennikarzy) trzeba zadać sobie pytanie, czy dziedzictwo geniuszu Atatürka bezpowrotnie przeminęło. Czy jego pomysł na nowoczesne państwo właśnie się wyczerpał? Nawet jeśli tak, to jak na standardy polityki, jego spuścizna okazała się już i tak nad wyraz trwała. Dlatego chciałbym w swoim artykule przybliżyć sylwetkę tego reformatora i zastanowić się nad tym, co w Turcji (a może gdzieś zgoła indziej?) poszło nie tak.

Dziedzictwo

29 października 1923 roku upadło Imperium Osmańskie. W jego miejsce powstała Republika Turcji, z Mustafą Kemalem (wówczas jeszcze bez nazwiska, ale ze względu na zachowanie czytelności wywodu będę konsekwentnie nazywał go w całym tekście Atatürkiem) jako pierwszym prezydentem. I nie była to kosmetyczna zmiana szyldu.

Adam Krzemiński w 2006 roku pisał w „Polityce”:

[Atatürk] rozpoczął forsowną westernizację kraju, która była bardziej drastyczna i radykalna niż reformy Piotra I w Rosji. Car na początku XVIII wieku obcinał bojarom brody, zreformował cerkiew, ściągnął zachodnich ekspertów, założył uczelnie, ale jednak nie zerwał więzów duchowych z rosyjską przeszłością.

oraz

Tradycyjne prawo islamskie, szariat, zostało zastąpione kopią zachodnich kodeksów. Konstytucję ściągnięto ze Szwajcarii, prawo gospodarcze z Niemiec, administracyjne z Włoch itd.

Wszystko, czym dzisiaj jest Turcja, zawdzięczać może Atatürkowi. Alfabet łaciński, kalendarz gregoriański, nazwiska, praktyczną likwidację analfabetyzmu (zbijał go z poziomu 80 proc.), nową stolicę, świeckie prawodawstwo na wzór zachodnioeuropejski w miejsce szariatu, równouprawnienie kobiet („Jestem przekonany, że korzystanie z praw społecznych i politycznych przez kobiety jest niezbędne do szczęścia i dumy ludzkości” – mówił prezydent w 1935 roku), a przede wszystkim laickość państwa. Atatürk stworzył nowe, świeckie elity, które skutecznie odparły neoosmańskie sentymenty.

Po wyborach w 1935 roku: pierwsze 18 parlamentarzystek w historii Turcji

Po wyborach w 1935 roku: pierwsze 18 parlamentarzystek w historii Turcji. Źródło grafiki: dailysabah.com

Choć większość z tych osiągnięć może brzmieć banalnie, należy mieć na uwadzę, jak wielkiego wroga miał Atatürk w tradycji. Łątka przytacza obserwacje poczynione podczas jednego z rautów przez polskiego dyplomatę, przebywającego w latach dwudziestych w Ankarze – Władysława Günther-Schwarzburga:

W jednej części sali pod obszernym balkonem siedziało pod nim na ziemi, w zbitej gromadzie, ze sto a może więcej Turczynek, które stopiły się w jedną bezkształtną masę zmuszone do przyjścia na bal, zastygłe w przerażeniu. Z gromady wydobywało się tylko ich zbiorowe spojrzenie, zawstydzone aż do bólu poniżeniem tańczących mężów i synów. Uzmysłowiłem sobie, że tak patrzyłaby na mnie moja matka, gdybym nago i publicznie wyprawiał z czyjegoś rozkazu jakieś błazeństwa.

Nie można powiedzieć, że Osmania była krajem barbarzyńskim albo niecywilizowanym. Było to mocarstwo na swój sposób zrównoważone, oparte na islamie, ale też kosmopolityzmie. Narodowość miała drugorzędne znaczenie, a określenie „Turek” traktowane było wręcz jako inwektywa. Z tej otwartości tłumnie korzystali na przykład polscy uchodźcy, szukający w Azji Mniejszej – z powodzeniem – schronienia w XIX wieku. Po konwersji na islam, wielu z nich dostąpiło przy Wysokiej Porcie licznych zaszczytów (np. Wojciech Bobowski, Konstanty Borzęcki, Tadeusz Gasztowtt). Nie była to jednak cywilizacja zdolna do rozkwitu, przede wszystkim gospodarczego, w epoce nowożytnej. Car Mikołaj I nazwał nawet Osmanię „chorym człowiekiem Europy”. Atatürk sięgnął po niewykorzystane zasoby (równouprawnienie kobiet, odzyskanie majątku narodowego, import technologii) i uwolnił ludność od krępujących więzów tradycyjnej religii.

Atatürk wyrósł z pokolenia młodoturków, aktywnego w latach 1908-1918. Jednak jak pisze Łątka, „rozpaczliwą troską wszystkich młodotureckich frakcji było przetrwanie zagrożonego Imperium”. Bohater spod Anafarty uwalnia się z tych powrozów. Wie, że osmańskie ideały są stracone. Tworzy zręby własnej wizji państwa.

Doktryna kemalizmu opierała się na sześciu filarach (tzw. strzałach), które tworzyły: republikanizm, sekularyzacja, nacjonalizm (miał zastąpić islam w roli czynnika jednoczącego i państwotwórczego), populizm, rewolucjonizm i etatyzm. Te cztery ostatnie hasła nie za bardzo przemawiają do serca liberała, ale musimy umieścić te postulaty w kontekście Turcji lat dwudziestych ubiegłego wieku, kraju wyalienowanego, upokorzonego traktatem z Sèvres i mającego przed sobą wyboistą drogę ku nowoczesnej Europie. Pamiętajmy, że okres jego rządów przypadł na czas ekspansji wielkich totalitaryzmów, a Turcji daleko było do statusu niezależnego mocarstwa. Atatürk wykazywał jednak dyplomatyczną zręczność. Mimo zażyłych relacji gospodarczych zarówno z Rosją Radziecką (rosyjska ambasada była pierwszą, jaka powstała na terytorium powojennej Turcji, ale też Turcja była pierwszym krajem, z którym Rosja Radziecka ustanowiła przyjazne stosunki), jak i z Włochami, prezydent jednoznacznie zwalczał ideologię komunistyczną i faszystowską. Szczególnie brutalnie rozprawił się z turecką partią komunistyczną.

Źródło grafiki: frmexe.com

Atatürk na okładce magazynu „Time” w 1923 roku. Źródło grafiki: frmexe.com

Republikanizm i sekularyzacja

Republikanizm i sekularyzacja to dwa najważniejsze filary. Atatürk jednym pociągnięciem zlikwidował absolutystycznego monarchę i kalifa („islamskiego papieża”), którym był w jednej osobie padyszach (w Polsce często mylnie nazywany sułtanem). W miejsce monarchii utworzył – jeszcze wówczas niedemokratyczny – republikański system. Za rządów jego następcy na fotelu prezydenckim i najbliższego przyjaciela, İsmeta İnönü (1938-1950), w Turcji nadal legalna była tylko jedna partia (Cumhuriyet Halk Partisi, czyli Republikańska Partia Ludowa). Mimo to, Atatürk był przekonany, że po osiągnięciu stabilizacji kraj powinien dążyć ku pluralizmowi i demokracji. Tak też się stało. Tuż po II wojnie światowej zaczęły legalnie powstawać partie opozycyjne.

Z sekularyzacją szło trudniej, ale Atatürkowi nie brakowało determinacji. Po wspomnianym zniesieniu kalifatu (1924), zlikwidowano szkoły religijne (1925), a islam przestał być religią państwową (1928). Tytuły religijne zniknęły w 1934 roku. Wartym podkreślenia jest, że choć neutralna światopoglądowo, republika zachowała urząd ministerialny (Diyanet İşleri Başkanlığı, zwany potocznie Diyanet) dla kontroli czystości islamu sunnickiego i zarządzania prawie 80 tys. meczetów rozsianych po kraju. Po dzień dzisiejszy sunniccy duchowni są w Turcji wynagradzani z kasy państwa. Przed wojną nie był to żaden ewenement – w Polsce, choć zdecydowanie nieświeckiej, istniało Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, a księżą, rabini i imami byli na pasku płac II Rzeczypospolitej. Z czasem w Turcji znaczenie Diyanetu zaczęło wymykać się spod kontroli, a obecnie (pozwolę sobie tutaj na dygresję „z przyszłości”) jest on karykaturą samego siebie sprzed jeszcze kilkunastu lat. W tym roku instytucja dysponuje budżetem blisko 2,5 mld USD – to więcej niż 12 z 21 ministerstw w obecnym rządzie Binaliego Yıldırıma. Jej budżet w czasie rządów AKP (założonej w 2001 roku Partii Sprawiedliwości i Rozwoju) wzrósł czterokrotnie. Nikt już nie ma wątpliwości, że Diyanet, który w zamyśle miał zajmować się administracją i nadzorem nad instytucjami religijnymi, przepoczwarzył się w przybudówkę AKP, wydającą fatwy na polityczne zamówienie.

Nacjonalizm

Atatürk był nacjonalistą, ale nie w dzisiejszym rozumieniu tego terminu. Nacjonalizm traktował instrumentalnie, jako ideę mniej destrukcyjną od religii, która pozwalałaby wypełnić pustkę po tej drugiej. Należy wziąć też poprawkę na to, w jakim stanie psychologicznym znajdowali się mieszkańcy okupowanego Imperium po I wojnie światowej. Krzewienie nastrojów nacjonalistycznych było najskuteczniejszym posunięciem prowadzącym do scementowania ludności. Bartłomiej Derski definiuje kemalistowski nacjonalizm jako dążenie do zespolenia ideowego, kulturowego i tożsamościowego obywateli Turcji, co miało być podstawą jednolitego społeczeństwa, w którym nie będą odznaczać się różnice religijne, światopoglądowe i etniczne. De facto, kemalistowski nacjonalizm był w pewnym sensie minimalistyczny i samoograniczający się, bardziej niż wrogi i ekspansywny. To wyraźnie odróżnia go od nacjonalistycznych koncepcji Hitlera czy Dmowskiego, opartych na ekspansji terytorialnej i asymilacji. Nawet Piłsudski nie zrezygnował ze swojego rodzinnego Wilna. Tymczasem, Mustafa Kemal nie podjął walki o Saloniki, w których się urodził i wychował, i które były największym ogniskiem działalności młodoturków. Łątka pisze o tym tak:

Wyrzekając się wszelkich imperialnych ambicji, wszelkich panturańskich, panosmańskich czy panmuzułmańskich tęsknot, [Atatürk] świadomie ograniczył aspiracje przyszłego państwa w zasadzie do narodowego terytorium.

Ze względu na wybiórcze uznawanie mniejszości przez tureckie statystyki, trudno oszacować ich udział w dzisiejszej Turcji. Co wiemy na pewno, to około 15-proc. udział Kurdów. „Problem” kurdyjski istniał już za czasów Atatürka, a kłopoty z tłumieniem powstań na wschodnich rubieżach kraju przyczyniły się do utrwalenia raczej dyktatorskiego, aniżeli demokratycznego charakteru sprawowania władzy w pierwszych dekadach republiki. Jeśli coś można zarzucić Ojcu Turków, to właśnie fakt, że w swym nieokiełznanym nacjonalistycznym zapale (Atatürk potrafił całymi nocami nadzorować poetów dokonujących tłumaczeń poezji z arabskiego na turecki) nie zdołał obłaskawić narodu kurdyjskiego i wykorzystać go w budowie nowej republiki.

Atatürk publicznie naucza nowego alfabetu (1928 rok)

Atatürk publicznie naucza nowego alfabetu (1928 rok). Źródło fotografii: https://en.wikipedia.org/wiki/File:Ataturk-September_20,_1928.jpg

Populizm i rewolucjonizm

Kemalistowski populizm nie miał wiele wspólnego z jego dzisiejszą definicją – nie polegał oczywiście na schlebianiu najniższym instynktom społeczeństwa. Wówczas rozumiany był jako egalitarna solidarność narodowa, gdzie interesy narodu przedkładano ponad interesy poszczególnych klas społecznych. Podobnie rzecz ma się z rewolucjonizmem – dziś nazwalibyśmy to podejście reformizmem. Grabarz Imperium Osmańskiego wchodził w konflikty z tradycjonalistycznym społeczeństwem, wśród którego przyszło mu sprawować władzę. Co jednak znamienne, jego postać jest dziś otoczona czcią tak w samej Turcji, jak i krajach, które pozostały muzułmańskie. Wynika to ze statusu Atatürka jako ghaziego, czyli zwycięzcy świętej wojny (innych zresztą muzułmanie nie uznają).

Etatyzm

Co do etatyzmu, przynależał on nierozdzielnie do krajobrazu epoki, o czym częściowo pisałem także w kontekście Polski i Centralnego Okręgu Przemysłowego. Osmania, jako kraj zrujnowany okupacją i zapuszczony gospodarczo, musiała polegać na sile państwa w procesie wychodzenia z marazmu. Ponadto, należy pamiętać, że wraz z realizacją postulatu nacjonalizmu, w Turcji mniejszą rolę zaczął odgrywać żywioł historycznie bardzo aktywny w sferze przedsiębiorczości (przede wszystkim Żydzi i Ormianie). Rozwój ekonomiczny kraju spadł na barki Turków, którzy jako muzułmanie często uważali wojnę jako jedyne godne mężczyzny zajęcie, a przemysłem i handlem raczej pogardzali. Łątka cytuje prezydenta:

System etatyzmu stosowany w Turcji nie jest kopiowaniem czy zwykłym przeniesieniem idei, które rozwijali teoretycy socjalizmu od XIX wieku; nasz etatyzm przyjmuje za podstawę prywatną inicjatywę i osobiste uzdolnienia jednostek, ale jednocześnie, biorąc pod uwagę potrzeby wielkiego narodu i rozległego kraju oraz fakt, iż tak wiele jest jeszcze do zrobienia – opiera się na zasadzie, iż państwo musi być odpowiedzialne za gospodarkę narodową.

Gdybym z tego fascynującego życiorysu miał wyróżnić jedną specyficzną cechę, jaką kierował się Atatürk realizując swój zamysł polityczny, wymieniłbym zdolność do działania w cichości i tajemnicy. Pierwszy prezydent pieczołowicie dopracowywał swoje założenia programowe, cyzelował argumentację, budował sojusze, zanim choćby strzęp nowego projektu ujrzał światło dzienne. To prawda, szokował tym podwładnych. Miał jednak pełne przekonanie co do drogi jaką obrał dla swojego kraju. Niemal z dnia na dzień rozłożył na łopatki urząd kalifa. 25 sierpnia 1925 roku po raz pierwszy pojawił się publicznie w kapeluszu, a już 25 listopada wydał dekret uznający noszenie tradycyjnych fezów za przestępstwo kryminalne. Walka o kształt nowej republiki to była wojna manewrowa, którą Atatürk prowadził po mistrzowsku.

Co dalej z republiką i Turcją w Europie?

Cały czas zadaję sobie pytanie, a szczególnie po obejrzeniu filmu „Mustang”, czy kemalizm kiedykolwiek dotarł na peryferia republiki. Jeszcze raz odwołam się do Jerzego S. Łątki:

Oczywiście samo uchwalenie kodeksu cywilnego nie przekształciło Turcji w bliskowschodnią Szwajcarię. W miasteczkach i wsiach w pobliżu wielkich dróg i linii kolejowych nowe przepisy prawne (…) powoli wprowadzano w życie. Natomiast w wielu zapadłych wioskach życie rodzinne nadal regulowała wielowiekowa tradycja, dla której prawne przepisy nie stanowiły wielkiej przeszkody.

1881 - 193∞? Źródło grafiki: weheartit.com

1881-193∞? Źródło grafiki: weheartit.com

Dziś wybory wygrywa AKP i jej lider, Reccep Tayyip Erdoğan, prymitywny, bigoteryjny, ale też cyniczny islamista. Erdoğan próbuje wczuwać się w rolę drugiego Atatürka, nie ukrywając swoich autorytarnych zapędów (nijak nie pasujących jednak do standardów XXI wieku) oraz próbując upodobnić się fizycznie do Ojca Turków. Co najwyżej jest jednak skarlałą jego imitacją. Na Atatürka nikt w Turcji złego słowa nie powie (istnieje nawet ustawa surowo zabraniająca uchybiania jego czci), ale nie trzeba być zagnieżdżonym w Ankarze publicystycznym orłem, by dostrzec, że praktyka polityczna AKP rozmija się z kemalizmem jak blefujący pokerzysta z prawdą.

Niestety, Turcja nie jest jedynym przykładem stabilnego państwa demokratycznego w regionie, które ostatnimi czasy idzie pod prąd globalnego trendu laicyzacji. Także Izrael pod rządami Binjamina Netanjahu podąża niebezpieczną drogą naznaczoną przez religijny ekstremizm i nacjonalizm. To materiał na inną opowieść.

Idee Ojca Turków przez długi czas pozostawały jednak żywe. Turcja, pomna dramatycznych konsekwencji udziału w I wojnie światowej (Atatürk był przeciwnikiem zaangażowania militarnego Osmanii), stanowczo odmawiała każdej ze stron konfliktu uczestnictwa w II wojnie światowej. Jeśli chodzi o politykę wewnętrzną, czterokrotnie w obronie kemalistowskich ideałów stawała stworzona przez Atatürka armia. Było tak w 1960 (usunięty i stracony wówczas premier, Adnan Menderes, został po latach zrehabilitowany), 1971, 1980 i 1997 roku. Każdy kolejny przewrót był łagodniejszy. W 1997 roku generałowie ograniczyli się do zasugerowania rządowi stosownych korekt. Wpływy armii zaczynają jednak maleć. W czasie kryzysu 2007 roku spostponował ją Erdoğan, przypominając, że jest jedynie ciałem w ramach republiki, niemającym prawa lansować żadnej ideologii konkurencyjnej wobec rządu. Rok później 15 proc. generalicji oglądało już świat zza krat. Dziś przewrotu wojskowego nie chce już jednak nikt, nawet zdeklarowani przeciwnicy Erdoğana.

Nastroje proislamskie zaczęły odżywać „na poważnie” w latach osiemdziesiątych. Paulina Dominik tak pisze o tym w najnowszym numerze „Pomocnika Historycznego POLITYKI”, poświęconego dziejom Turków:

Po dojściu w 1983 roku do władzy Turguta Özala i jego konserwatywno-liberalnej Partii Ojczyżnianej oblicze gospodarki tureckiej zmieniło się z etatystycznej na rynkową. Społeczeństwo w zawrotnym tempie zaczęło zmieniać się w konsumpcyjne. Do głosu doszły grupy, dla których nie było miejsca w kemalistowskim projekcie: nie tylko Kurdowie i wyznawcy politycznego islamu, ale także kobiety czy mniejszości seksualne. 

W latach osiemdziesiątych XX wieku Turcja odkryła swoją prowincjonalną twarz – muzułmańskość, wschodniość, przez dziesięciolecia oddelegowane do przestrzeni prywatnej jako niepasujące do obrazu nowoczesnego państwa. Doprowadziło to do współistnienia dwóch niezwiązanych ze sobą kultur: tej promowanej przez aparat państwowy i tej reprezentowanej przez masy. Dla jednych oznaczało to długo oczekiwany pluralizm w sferze kulturowej, dla innych inwazję prowincji (Czarnych Turków), kulturową degenerację, która przybrała przede wszystkim formę powrotu religii. Tak czy siak, kemalizm stracił swój monopol na nowoczesność. Okazało się, że znacząca część Turków nie chce bądź nie potrafi wpasować się w misternie zaprojektowany dla nich strój wzorowego obywatela. Gospodarka rynkowa dała zaś możliwości stania się częścią zmodernizowanego świata bez potrzeby modernizacji siebie samego.

W każdym razie po upadku rządu Bülenta Ecevita i dojściu do władzy AKP premiera Erdoğana w 2002 roku sentymenty te wyraźnie przybrały na sile. Religia jest obowiązkowym przedmiotem już w szkole podstawowej, reklamy alkoholu zostały zakazane, a masowe „umoralnienie” podręczników szkolnych przynosi takie historie jak np. nawrócenie się na wiarę Mahometa jednego z trzech muszkieterów… Rozpoczęła się zażarta dyskusja na temat rozluźnienia zakazu noszenia chust przez kobiety. Za rządów Erdoğana liczba uczniów szkół religijnych wzrosła z około 65 tysięcy do około miliona.

Jeszcze w 2006 roku Ural Akbulut, rektor politechniki w Ankarze mówił:

Nikt nie może pokazywać się na moim kampusie w stroju religijnym. Jeśli zniesiemy zakaz noszenia chust przez kobiety, jutro przyjdą w czadorze, a następnego dnia w burce. A na koniec zaczną znęcać się nad dziewczynami, które noszą nowoczesne sukienki. Widzieliśmy na przykładzie Iranu, jak szybko te procesy zachodzą.

Tymczasem już w 2008 roku parlament przegłosował zniesienie zakazu noszenia chust w stosunku do uniwersytetów. Wtedy jeszcze turecki Trybunał Konstytucyjny miał moc anulować tę uchwałę. Temat jednak powrócił, a ograniczenia poluzowano, najpierw w 2010 roku na uniwersytetach, a później także w szkołach i urzędach. W 2014 roku Trybunał śpiewał już inaczej, podtrzymał skargę prawniczki Tuğby Arslan i stwierdził, że jej prawa zostały pogwałcone na skutek zakazu noszenia chusty. Mimo tej prawniczej gimnastyki, sędziowie pozostają pod ciągłym ostrzałem. W marcu br. Erdoğan brutalnie napadł na Trybunał, oskarżając go o zdradę tureckiej racji stanu.

Nie należy dziwić się tym przepychankom o strój, który w Turcji jest ważnym elementem życia codziennego. Historia zatacza jednak błędne koło, bo gdy w latach dwudziestych Atatürk staczał bój z tureckimi mężczyznami o zastąpienie tradycyjnego fezu europejskim kapeluszem, robił to w imię wolności od skostniałej tradycji. Erdoğan „walczy” o chusty w imię „rządu dusz” nad czymś, co nazwalibyśmy Turcją B.

Grzechy Unii Europejskiej

Pierwszy wniosek o członkostwo w Unii Europejskiej (wtedy Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej) Turcja złożyła w 1987 roku, choć członkiem stowarzyszonym wspólnoty była już od 1963 roku. Minęło prawie 30 lat i nie można powiedzieć, by Ankara choć o krok przybliżyła się do bram Brukseli. Naturalnie, na drodze do pełnej europeizacji stają sami Turcy, konsekwentnie odmawiając odpowiedzialności za dokonane przez ruch młodoturków ludobójstwo Ormian w 1915 roku. Problemem są również chłodne relacje z Grecją i Cyprem. Ale i Unia Europejska nie jest bez winy, bo przyczyniła się do rozkładu tureckiego ustroju (ograniczenie roli armii w 2003 roku, warunkujące rozpoczęcie negocjacji z Komisją Europejską), tym samym zapewne utrwalając toksyczne rządy Erdoğana. Państwu, które niemal od samego początku było członkiem Rady Europy czy NATO (jego armia jest zresztą największą w Sojuszu, nie licząc amerykańskiej), które tworzyło OECD i KBWE, Unia Europejska zafundowała prawdziwy bieg z przeszkodami.

Dziś na 35 rozdziałów negocjacji z Unią Europejską Turcja ma zamknięty jeden (dotyczący nauki i badań). O ile przez długie dziesięciolecia można było wynajdywać liczne argumenty stawiające Turcję w gronie państw niedorastających do zaszczytu przynależenia do Wspólnoty, o tyle teraz sprawy mają się inaczej. Erdoğan może śmiać się w twarz Brukseli, szczególnie że po wyniku brytyjskiego referendum nie będzie już jedynym mocarstwem pozostającym poza Unią.

Turcja jest dziś krajem młodym (tylko ok. 7 proc. populacji przekroczyło 65 lat) i na przestrzeni lat wykazała bezprecedensową prężność demograficzną: 13,6 mln mieszkańców w 1927 roku i 78,7 mln obecnie, co daje średnioroczny przyrost rzeczywisty w tym okresie na poziomie 2 proc. Turcja, siedemnasta gospodarka świata pod względem PKB, dla Unii Europejskiej byłaby nie tylko zasobem wciąż względnie taniej siły roboczej, ale też potężnym rynkiem zbytu. Turecka klasa średnia rośnie, a marki takie jak Turkish Airlines (największe linie lotnicze na świecie pod względem liczby destynacji) Anadolu Efes, Beko, Paşabahçe czy Ülker znane są już na całym świecie.

Cytowany przez Artura Krzemińskiego szkocki historyk Norman Stone pisał, że „Europejczycy nie chcą zrozumieć, że mają pod nosem kulturę, która ma wprawdzie islamskie podglebie, ale też wielowiekowe doświadczenie współpracy z chrześcijańską Europą”.

W ostatnich miesiącach wzbudzającą największe emocje mocną stroną Turcji z perspektywy Brukseli były jednak nie synergie gospodarcze, a omnipotencja Ankary w dziedzinie powstrzymania fali uchodźców i migrantów, którzy poprzez terytorium Turcji przedostawali się do Europy. Fala została powstrzymana, jednak za cenę przyzwolenia na dalsze łamanie praw człowieka nad Bosforem. Kto wie, czy gdyby Turcja została przyjęta do Wspólnoty bez zbędnej zwłoki, to czy obecne problemy kiedykolwiek miałyby szansę zaistnieć. Czy Erdoğan w ogóle doszedłby do władzy? Czy mając siłą rzeczy po swojej stronie rząd w Ankarze Unia nie byłaby silniejsza w boju z imperialistyczną Rosją? Dziś kultywowany przez dziesięciolecia lekceważący stosunek Europy względem Turcji obrócił się przeciwko niej. Erdoğan może żądać od Brukseli złotych gór i dostanie je, bo zbyt wielki jest strach unijnych technokratów przed kolejną niekontrolowaną falą imigrantów.

Źródło grafiki: imgflip.com/i/yvmja

„Pozwólcie mi zniszczyć Kurdów, albo zniszczę Europę”. Źródło grafiki: imgflip.com/i/yvmja

Czy dziedzictwo Ojca Turków przetrwa? Obawiam się, że jest już za późno nawet na stawianie takiego pytania. Czy będziemy gotowi na wzajemne przenikanie czy pozostaniemy na etapie kebapa, ayranu, baklawy i wczasów koło Antalyi? Turcy nie pomogą nam w podjęciu decyzji, bo już dawno zboczyli z torów rozwoju, które byłyby strawne dla europejskich społeczeństw. Czas na wyraźne gesty i działanie ze strony Europy.

W 2008 roku odwiedziłem mauzoleum Atatürka w Ankarze – przy okazji jedno z najlepiej zorganizowanych muzeów na świecie. Największe wrażenie robi jego prywatna biblioteka, licząca prawie 4,3 tys. woluminów. Co ciekawe, więcej w niej książek z zakresu języka i lingwistyki (386) oraz nauk społecznych (298) niż z zakresu wojskowości (260). Bohaterowi pola walki i marszałkowi Turcji chluby to nie przynosi. Ale prezydentowi i reformatorowi – jak najbardziej tak.

Źródło fotografii: architecturerevived.com/anitkabir-mausoleum-of-mustafa-ataturk-ankara-turkey/

Jako postscriptum należy rzucić hasło: Atatürk a sprawa polska? To rzecz jasna, że dzisiejszej Polsce dużo brakuje do ruiny, w jakiej znajdowało się Imperium Osmańskie po zakończeniu I wojny światowej. Okupowane przez alianckie mocarstwa, z przetrąconym morale i średniowiecznymi obyczajami, Osmania była kwintesencją nędzy, w dodatku nędzy pogłębionej o wyrzut sumienia spowodowany niedawnym ludobójstwem Ormian (Atatürk nie miał z nim nic wspólnego). Ale i Polska ciągle tkwi w nierozwiązanych problemach, które w drodze demokratycznej debaty mogą być trudne do usunięcia. Czy Polska jest gotowa na swojego reformatora? Czy jest on potrzebny? Czy w tak szybko zmieniającym się świecie istnieje szansa na trwałość jakiejkolwiek, nawet głęboko racjonalnej zmiany? Wreszcie, czy nie jest tak, że w dobie upadku autorytetów i powszechnej technokracji czas wielkich jednostek już minął?

We wspomnianym już „Pomocniku Historycznym POLITYKI”, w artykule „Nowa Turcja” Piotr Zalewski pisze:

Erdoğan skutecznie żeruje na resentymentach. Ponad dziesięć lat po objęciu władzy AKP wciąż wcielała się w rolę opozycji – prześladowanej, nieustannie walczącej o przetrwanie, nieugiętej wobec wewnętrznych i zewnętrznych spisków. Widmo przewrotu z 1997 roku [obalenie przez armię islamistycznego rządu Erbakana – przyp. aut.] wciąż ciąży nad tureckimi muzułmanami, powtarzał swojemu elektoratowi Erdoğan. Oni, czyli opozycja, stary establishment, Zachód i güleniści knują przeciwko nam bezustannie, bo boją się coraz prężniejszej Turcji, spadkobierczyni Osmanów (…)

Coś Wam to przypomina? Bo mnie tak.

Jak zostałem genealogiem

10 Poniedziałek Sier 2015

Posted by Marcin Senderski in Historia, Prywatne

≈ 2 Komentarze

Tagi

analfabetyzm, badania genealogiczne, drzewo genealogiczne, genealogia, genealogia rodzinna, Polska XIX wieku, przodkowie, wywód przodków

Rozpoczynam cykl dzielenia się z Wami swoimi hobby. Tym razem będzie o genealogii, zainteresowaniu wciąż chyba dość egzotycznym i kojarzonym głównie ze starszymi ciotkami. Chciałbym ten obraz nieco odbrązowić, przedstawiając tę dziedzinę badań – jakby nie było – historycznych jako ciekawą i dającą wiele satysfakcji. Badanie dziejów własnej rodziny jest doskonałym uzupełnieniem zainteresowania historią powszechną, choć może być też preludium do tych zainteresowań. Makro- i mikrohistoria wzajemnie się przenikają – wiedząc co nieco o realiach społeczno-gospodarczych w dawnych wiekach korci żeby przekonać się, jak pozycjonowali się w tych realiach nasi przodkowie.

Moja przygoda miała swoje źródło inspiracji wiele lat temu – zaczęło się od dość przypadkowego i niepozornego odkrycia. Szperając w domowych szufladach natknąłem się na odpis aktu zgonu mojej prababki, który nastąpił trzy miesiące przed moim urodzeniem. Można było odczytać z niego, że ojciec owej prababki miał na imię Marcin, czyli tak samo jak ja. Niby bez znaczenia, ale wówczas było to dla mnie ciekawe objawienie (dziś wśród moich przodków mam ośmiu Marcinów i nie robi już to na mnie większego wrażenia).

Przez długi czas nie miałem zielonego pojęcia, jak zabrać się do genealogii. Przeprowadziłem jakieś wstępne, nieustrukturyzowane wywiady ze starszymi członkami rodziny, ale po dotarciu do ściany nie wiedziałem co dalej. Pierwszy raz archiwum (konkretnie Archiwum Narodowe w Krakowie) odwiedziłem w marcu 2011 roku. I choć wywiady nadal uważam za ważne i konieczne, to właśnie archiwa stanowią drzwi do świata prawdziwych badań genealogicznych. Przyspieszony kurs rosyjskiego (konieczny do odcyfrowania wszystkich metryk z zaboru rosyjskiego z lat 1868-1914), odświeżenie łaciny i hajda!

Dziś moje (i żony) drzewo genealogiczne liczy prawie 8,5 tysiąca osób, opatrzonych kilkoma tysiącami dokumentów źródłowych i fotografii. Najstarsza dowiedziona data wydarzenia dotyczącego moich przodków to 28 września 1723 roku, kiedy w Damicach (obecnie powiat krakowski) urodził się jeden z moich pradziadów, Michał Wieczorek. Pierwsza data związana z małżeństwem to 21 listopada 1734 roku, kiedy w Minodze (obecnie powiat krakowski) pobrali się Jan Czechowicz i Salomea Wójcik. Pierwsza data zgonu – 11 lutego 1771 roku – to śmierć Anny Krawczyk z domu Głowackiej w parafii Poręba Górna (obecnie powiat olkuski).

Artykuł nie będzie raczej ciekawy dla osób otrzaskanych w genealogii, ale jak mniemam, takich jest mniejszość. Zaznaczam także, że tekst nie ma charakteru instruktażowego. Przedstawię jedynie dziesięć tez, które wydają mi się istotne w kontekście historii naszych rodzin.

1. Pochodzimy od niepiśmiennych chłopów

To może być dla niektórych szokujące, ale większość z nas ma czysto chłopskie korzenie. Co prawda wielu genealogów kreśli prawdopodobnie słuszną hipotezę, że rodowód zdecydowanej większości Polaków sięga Mieszka I, ale niewielu może się poszczycić dowodami na taką koligację (swego czasu chwytliwym nagłówkiem w polskich mediach stała się informacja, że Bronisław Komorowski i Jarosław Kaczyński są kuzynami). Emigracje, prześladowania oraz ludobójstwa polskiej inteligencji sprawiły, że niewiele wśród nas szlachetnie urodzonych, a nawet zwykłych mieszczan. Mimo to, szkolna wersja historii Polski uczy nas, żeśmy potomkami szlachty, mamy być dumni z Konstytucji 3 Maja i powstańców listopadowych. Jednak, jak dowodzi brawurowy spektakl Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego „W imię Jakuba S.” – mentalnościowo (a i biologicznie) znacznie bliżej nam do Jakuba Szeli niż do ziemian, którym jego totumfaccy podrzynali gardła. Co nieco można o tym poczytać także w dobrym artykule, jaki ukazał się w 2011 roku w „Polityce” („Rola i niedola”). Za nim cytuję też przygnębiający dość opis polskiego chłopa, jaki sporządził angielski pisarz George Burnett na początku XIX wieku:

„Jest niskiej postury i wygląda, jakby przedwcześnie przestał rosnąć. Ma małe, szare oczka, krótki nos, zazwyczaj nieco zadarty; włosy na ogół barwy zbliżonej do żółtej, choć czasami ciemniejsze; oblicze również żółtawe, jakby mocno opalone – co latem odpowiada stanowi faktycznemu. Sprawia wrażenie przygnębionego i otępiałego; chód ma ciężki i pozbawiony życia”

Wbrew pozorom, stan chłopski przodków dla genealoga może okazać się błogosławieństwem w poszukiwaniach, gdyż w przeciwieństwie do powstańców – byli mniej ruchliwi i raczej nie chowano ich w zbiorowych i bezimiennych mogiłach… A tak stało się na przykład z 42 powstańcami poległymi w potyczce z wojskiem rosyjskim pod Glanowem i Imbramowicami w 1863 roku.

Ludzie byli niepiśmienni jeszcze do niedawna. Nawet rządom II Rzeczypospolitej nie udało się wyeliminować zjawiska analfabetyzmu. Większość aktów stanu cywilnego kończyła się taką oto nieśmiertelną formułką (pisownia oryginalna):

„Akt ten Stawaiącemu i Świadkom przeczytany, agdy Ci iako włościanie pisać nieumieią przez mnie podpisany został” [podpis plebana]

Akt chrztu Marcina Głowy (sygn. 96/1829) z księgi metrykalnej parafii rzymskokatolickiej w Wawrzeńczycach (ob. pow. krakowski) za 1829 rok

Brak wykształcenia, czy choćby umiejętności pisania i rachowania, niekoniecznie wynikać musiał z braku takich możliwości. Jak można wywnioskować z poniższego opisu z końca XVIII wieku, włościanie uważali, że posyłanie dzieci na nauki jest stratą czasu. Niezwykłe i przepełnione goryczą jest to świadectwo, które dał proboszcz parafii Smardzowice pisząc m.in., że „tu potrzeba do oddawania dzieci na rodziców musu, którzy zwłaszcza po kilkoro ich mając, wolą swe dzieci widzieć próżnujące i karki łamiące, niż do czego się dobrego garnące z niezmierną swoją i krajową szkodą”.

Fragment spisu Komisji Porządkowej Cywilno-Wojskowej dla parafii Smardzowice (ob. pow. krakowski)

Fragment spisu Komisji Porządkowej Cywilno-Wojskowej dla parafii rzymskokatolickiej Smardzowice (ob. pow. krakowski)

Choć większość źródeł podaje, że chłopi mimo bardzo trudnych warunków życiowych najczęściej nie głodowali, to jednak ich sytuacja w okresie I Rzeczypospolitej oraz przez większą część zaborów, była nie do pozazdroszczenia. Odium winy za taki a nie inny stan rzeczy (i m.in. niechęć włościan do edukacji) należy zatem obarczyć klasy rządzące krajem.

2. Ludzie do XIX wieku żyli naprawdę krótko

Średnia życia moich pradziadków to jeszcze 74 lata, ale prapradziadków i praprapradziadków – już tylko około 55-58 lat.

Osoby długowieczne należały do rzadkości. Szczególnie wśród mężczyzn, śmierć następowała szybko. Spośród moich prapradziadków, najbardziej sędziwy dożył siedemdziesiątki (zmarł w Tychach w 1959 roku). Tak się składa, że jego żona była moją najbardziej sędziwą praprababką i dopiero zabłąkana furgonetka zatrzymała jej licznik na 86 latach. Wśród praprapradziadków już tak dobrze nie jest – nikt nie dobił do siedemdziesiątki.

W artykule „Życie naszych przodków: krótko, ale zdrowo” Agnieszka Krzemińska pisze, że choć średnia życia naszych przodków była dużo niższa niż obecnie, to jednak zdecydowanie rzadziej chorowali oni na nowotwory. Rodzi to w dzisiejszych czasach szereg nieporozumień, które części z nas każą wierzyć, że np. sposób odżywiania się naszych antenatów był tajemnicą ich zdrowia. Prawda jest jednak zgoła inna (o czym pisze też Krzemińska w swoim tekście) i banalna w swej prostocie – większość naszych pradziadów żyła po prostu zbyt krótko, by mogły ujawnić się u nich choroby genetyczne. Nie mieli szansy na nie umrzeć, bo umierali na zapalenie płuc, grypę, tyfus lub w połogu.

3. Dzieci umierały na potęgę

W tym kontekście zawsze szokują mnie wypowiedzi prawicowych polityków czy organizacji, głoszących, że żyjemy w tzw. „cywilizacji śmierci”. Ci ludzie z pewnością nigdy nie zadali sobie trudu zajrzenia do ksiąg zgonów z okresu życia swoich pradziadów.

Zagrożone były też matki, choć śmierć w połogu była zdecydowanie rzadsza od śmierci noworodka.

Wszystko to sprawia, że badania genealogiczne bywają przykre. Na przykład, gdy popatrzę na rodzinę mojego pra(5)dziadka, Sebastiana Biesagi.

Z pierwszą żoną miał siedmioro dzieci:

  1. Kazimierz (1828-1847)
  2. Stanisław (1829-1829)
  3. Katarzyna (1830-1833)
  4. Julianna I (1833-1836)
  5. Julianna II (1839-1884) – moja pra(4)babka, jedyna z rodzeństwa, która dożyła wieku dojrzałego
  6. Filip (1841-1842)
  7. Antoni (1843-1843)

Z drugą żoną:

  1. Katarzyna (1844-1846)
  2. Antoni (1847-1847)

Jednym słowem, osoby mówiące o cywilizacji śmierci muszą zaktualizować swoją wiedzę.

Aleksander Gierymski, „Trumna chłopska” (olej na płótnie) [domena publiczna, Wikimedia Commons]

Także i z tego powodu dzietność była duża. W swoim drzewie mam dwa małżeństwa z udokumentowaną liczbą 14 dzieci i jeszcze 19 innych związków z liczbą dzieci 10 lub więcej.

4. Wiedza medyczna była szczątkowa

Pośrednio łączy się to z punktami 2. i 3. W niektórych regionach i w niektórych latach zapisywano przy akcie zgonu przyczynę śmierci. Nie wiem, czego było to wyrazem, ale na pewno nie pokory wobec własnego ograniczenia poznawczego. Z niektórych zapisów można boki zrywać, szczególnie jeśli śmierć osoby trzydziestoletniej jest opisana jako naturalna.

Przyczynę zgonu 6-miesięcznego dziecka też bez ceregieli opisywano jako „ordinaria”.

Akt zgonu Marii Jaszczyszyn, (bez sygn.) z księgi metrykalnej parafii greckokatolickiej Koniuszki Nanowskie (ob. rejon mościski w Ukrainie) z 1838 roku

5. Życie wbrew pozorom było dość ciekawe, a tajemnic nie brakowało

W 1820 roku jeden z moich pradziadów umiera „przypadkowo zabity” we własnym domu. W 1833 roku 20-letnia krakowska służąca oddaje swoją nowo narodzoną córkę do przytułku przy Szpitalu św. Łazarza. Dziecko na szczęście ma się dobrze i dożywa 80 lat, zostając przy okazji moją praprababką. W 1843 w więzieniu w Kielcach umiera pradziad Kubis. Czy siedział za przemyt, czy za rozbój, tego stwierdzić z całą pewnością nie sposób. W latach sześćdziesiątych XIX wieku mój pradziad pakuje manatki i przeprowadza się z niezrozumiałych dla mnie względów z czeskiego Śląska do podkrakowskiej wsi w zaborze rosyjskim (owszem, migracja była powszechna ale z austro-węgierskiej Galicji). W tej samej dekadzie mój pradziad w prostej linii męskiej, mający już ponad sześćdziesiąt lat, żeni się po raz czwarty z o 40 lat młodszą kobietą i płodzi dwoje dzieci. U progu nowego wieku praprababka ochoczo tańczy na weselu, po czym zgrzana wychodzi na mróz (bo wesela w zimie – patrz pkt. 7) i umiera na zapalenie płuc. Tak samo, jak prapradziad, który w przededniu wojny polsko-bolszewickiej pragnął wydostać z wojska najstarszego syna. Nałóg papierosowy wygrał – zakurzył na mrozie i w krótkim czasie już go nie było. W 1909 roku pradziad Jan, grekokatolik, rzuca papiery i żeni się z katoliczką obrządku rzymskiego. Zazdrosna była narzeczona truje innego z moich pradziadków jaszczurczymi jajami, po czym – jak głosi rodzinna legenda – tamten postradawszy zmysły pluje jaszczurkami. W żałobie po śmierci matki i po tragicznym wypadku narzeczonego w kamieniołomie, prababka zostaje drugą żoną mojego pradziadka. We wrześniu 1939 roku pradziadek ucieka przed Niemcami na rowerze w stronę wschodu, gdzie na kresowym dworku, otrzymanym od Marszałka w zamian za służbę w legionach mieszkają jego kuzyni. Napotkawszy krasnoarmiejców nacierających z drugiej strony, pokazuje im swoje spracowane chłopskie ręce i wygrywa życie. Drugi pradziad, w tydzień po powrocie z robót przymusowych w III Rzeszy umiera na zapalenie opon mózgowych.

To tylko ekstrakt. Wycinek z wycinka rodzinnych dziejów.

Historia naszych przodków zaskakuje. Nagle okazuje się, że osoba przez lata znana w rodzinie jako Jakub, tak naprawdę ma na imię Paweł. Że osoba, która według opowieści była jedynakiem, ma pięcioro rodzeństwa. Pewne utarte rodzinne mity ulegają erozji, inne – zyskują swoje drugie dno lub wyjaśnienie.

6. Mobilność była niewielka

Do pewnego czasu wynikało to oczywiście z ograniczeń natury prawnej i zjawiska przywiązania chłopa do ziemi. Jednak nawet po rozluźnieniu tych przepisów, mobilność większości osób była niewielka, a małżeństwa zawierane były z osobami oddalonymi co najwyżej o kilka wsi.

Przodkowie mojej matki pochodzą w 80 proc. z dwóch wsi koło Mościsk (teren dzisiejszego obwodu lwowskiego na Ukrainie). Pozostałe 20 proc. to inne dwie wsie, położone jednak niedaleko.

O tym, jak niechętnie ludzie zmieniali miejsce zamieszkania, świadczyć mogą przykłady z mojego drzewa genealogicznego.

W niedawnym czasie odkryłem, że moi dziadkowie od strony mamy mieli wspólnych przodków. Prapraprababka mojego dziadka i prapradziadek mojej babci byli rodzeństwem. Co więcej dwie pary moich pradziadków również okazały się dalekim kuzynostwem. Jedni mieli wspólną praprababkę. Tu jednak wielkiego zaskoczenia nie ma, bo wszyscy mieszkali w nieodległych wsiach. W drugim przypadku zaskoczenie było dużo większe. Prapradziad mojego pradziadka i praprapradziad mojej prababki byli rodzonymi braćmi, ale w międzyczasie miały miejsce migracje, które – wydawać by się mogło – powinny uniemożliwić ponowne zejście się ich potomków. Stało się inaczej i tu trafiamy do sedna genealogii, czyli pojęcia „pedigree collapse”.

Jednym z najbardziej spektakularnych (ale także tragicznych dla samego zainteresowanego) przykładów tego zjawiska jest drzewo genealogiczne Karola II Habsburga, ostatniego króla Hiszpanii z dynastii Habsburgów. Rodowa endogamia doprowadziła do tego, że rodowód Karola dość szybko sprowadził się do zaledwie kilku antenatów. To oczywiście wynaturzenie „pedigree collapse”, ale nadaje się jako ilustracja.

Źródło grafiki: http://io9.com/5863666/why-inbreeding-really-isnt-as-bad-as-you-think-it-is

7. Śluby na wsi zawierało się między listopadem a lutym

Z dzisiejszej perspektywy to niewyobrażalne, ale w środowiskach wiejskich zdecydowaną większość ślubów (przede wszystkim tych planowanych) zawierano w listopadzie, styczniu lub lutym. Nie dbano wówczas o dobrą pogodę, a o dostępność pożywienia i mniejszy natłok obowiązków.

Wyciąg z indeksu małżeństw parafii rzymskokatolickiej Poręba Górna (ob. pow. olkuski) za lata 1806-1807

Wyciąg z indeksu małżeństw parafii rzymskokatolickiej Poręba Górna (ob. pow. olkuski) za lata 1806-1807

Ciekawostką może być także fakt, że w dawnych czasach rzadko praktykowano żałobę. Najpewniej z uwagi na kwestie praktyczne (np. wielość dzieci) wdowcy i wdowy wstępowali w kolejny związek małżeński nawet już po dwóch miesiącach od śmierci poprzedniego małżonka.

8. Za rejestrację aktów stanu cywilnego odpowiadały wyłącznie kościoły

Poza krótkim okresem obowiązywania Kodeksu Napoleona, tj. między 1808-1810 (w zależności od regionu Polski) a 1825 rokiem, za rejestrację urodzeń, małżeństw i zgonów odpowiadały wyłącznie kościoły. Działo się tak aż do 1945 roku, gdyż mimo licznych prób zmiany tego stanu rzeczy w II Rzeczypospolitej, opór kościoła sprawił, że do końca II wojny światowej porządek instytucjonalny naszego państwa praktycznie uniemożliwiał funkcjonowanie osobom bezwyznaniowym. Wyjątkiem były ziemie byłego zaboru pruskiego, gdzie cywilne urzędy stanu cywilnego zostały wprowadzone już w 1874 roku.

Tego typu przepisy niestety obniżyły standard zapisów metrykalnych. O ile za czasów obowiązywania Kodeksu Napoleona poziom merytoryczny i faktograficzny spisywanych aktów był bardzo wysoki, o tyle po 1825 roku wiele zależało od konkretnego proboszcza. Metryki są naszpikowane błędami, szczególnie dotyczącymi wieku osób, do których się odwołują, ale także ich miejsca urodzenia czy danych rodziców bądź małżonka. Kodeks Napoleona wymagał poświadczeń niemal każdej sprawy (np. w przypadku niemożności dostarczenia metryki urodzenia na potrzeby zawarcia związku małżeńskiego – Kodeks wymagał spisanie tzw. aktu znania poświadczonego przez czterech świadków!). Akty znania mają piękną, kwiecistą formę i stanowią bezcenne źródło wiedzy genealogicznej.

Zawsze cieszyłem się, gdy ślub mojego przodka wypadł akurat w przedziale lat 1810-1825, bo wiedziałem, że będę miał porządnie spisany akt wraz z alegatami (załącznikami). Trzeba jednak oddać kościołom co ich. Przez większość czasu tylko one, z własnej w zasadzie inicjatywy, spisywały księgi metrykalne. Dzięki temu, dziś przy pewnej dozie szczęścia można dotrzeć do informacji o przodkach nawet z XVIII wieku, a jeśli ktoś jest w czepku urodzony to może i XVII wieku. Tak, tak – często pojawiająca się w naszej wyobraźni (skąd to się w zasadzie wzięło?) klisza spalonego kościoła i zniszczonych niczym woluminy Biblioteki Aleksandryjskiej ksiąg – to zwykła bujda. Oczywiście takie pożary się zdarzały (np. w Raciborzu), ale w przypadku mojego drzewa ten problem nie wystąpił ani razu, a w drzewie żony tylko jedna XIX-wieczna metryka nie jest dostępna, ale to nie z powodu pożaru, tylko carskich represji wobec jednej z podlaskich parafii. Te rozważania dotyczą naturalnie tylko genealogii chłopskiej, bo utrzymujące swoje własne archiwa rody szlacheckie mogą sięgnąć dużo głębiej.

9. Nazwiska ewoluowały w czasie

W związku z powszechnym analfabetyzmem, zapis nazwisk nie był wystandaryzowany. W momencie, gdy ludzie nie byli w stanie się podpisać, nie robiło im większej różnicy, jak ktoś inny (najczęściej pleban spisujący akt stanu cywilnego) przeliteruje ich godność.

Moje własne nazwisko funkcjonowało najpierw jako Synderczyk (choć w niektórych parafiach spotykane były inne, nierzadko dziwaczne pisownie, np. Szynterczyk), a potem jako Sęderski. Inne przykłady ewolucji:

  • Chałat – Chałaciński – Hałot
  • Waligóra – Waligórski (także z pisownią przez „u”!) – przy czym dziś w Danii żyją moi kuzyni nazwiskiem Walegorski

Szokującym może wydać się fakt, że na Podlasiu jeszcze na początku XIX wieku w roli nazwiska występowały patronimiki, czyli popularne „otczestwa”. I tak dziecko Antoniego zwało się Antoniak, dziecko Filipa – Filipiak, a dziecko Idziego – Idziak. Tylko raz powiało trochę Zachodem, kiedy na córkę Grzegorza wołano Gregory.

10. Ludzie wiedzieli o sobie mało

Brak znajomości pisowni własnego nazwiska to nie wszystko. Nasi przodkowie nie kojarzyli często swojego wieku, imion swoich dziadków a nawet czasem nazwiska panieńskiego matki.

W konsekwencji, częste są na aktach zapisy w stylu „córka rodziców niepamiętnych” albo „skąd pochodzi nie wiadomo”.

Akt zgonu Róży vel Rozalii Waligóry z d. Walczak (sygn. 132/1831) z księgi metrykalnej parafii rzymskokatolickiej w Koniuszy (ob. pow. proszowicki) za 1831 rok

I to by było na tyle. Mam nadzieję, że choć w niewielkim stopniu oddałem przyczyny mojej fascynacji badaniami genealogicznymi. Gdybym chciał tutaj podzielić się wszystkimi ciekawostkami i aspektami pracy genealoga, z pewnością notka byłaby niestrawna. Może jednak kiedyś wrócę do tematu i napiszę bardziej praktyczny przewodnik dla stawiających pierwsze kroki w tym „fachu”. Tymczasem odsyłam do istniejących publikacji:

  • Laskowicz, Paweł (2005): Księga genealogiczna twojej rodziny
  • Nowaczyk, Małgorzata (2010): Poszukiwanie przodków. Genealogia dla każdego

Polecam jednak w każdym przypadku rozpocząć od wywiadów, bo genealogia to gra zespołowa. Bez wspomnień i wskazówek żyjących, nie udałoby mi się dotrzeć do wielu tajemnic przeszłości. Mamy dziś doskonałe narzędzia do zautomatyzowanej, elektronicznej pracy, zarówno w zakresie budowy drzewa genealogicznego (program „Drzewo genealogiczne”), jak i kwerendy (geneteka, genbaza, lubgens, ogólnopolski indeks małżeństw do 1899 r., szukajwarchiwach.pl itp.), ale nic nie zastąpi wyjścia w teren.

Czy skrajny konserwatyzm i wolność gospodarcza muszą iść w parze?

29 Wtorek Kwi 2014

Posted by Marcin Senderski in Gospodarka, Historia, Polityka

≈ Dodaj komentarz

Tagi

Austria, Barbara Kolm, Chile, FOR, Forum Obywatelskiego Rozwoju, Hayek Institute, Janusz Korwin-Mikke, Jörg Haider, Koliber, konserwatyzm, Leszek Balcerowicz, Leszek Jażdżewski, liberalizm, myśl ekonomiczna, Unia Polityki Realnej, wolność gospodarcza

Tym razem z braku czasu na pisanie notki postuję video. W kontekście sytuacji, jaka miała miejsce na wczorajszej konferencji Free Market Road Show, zastanawiam się, dlaczego partie polityczne, którym bliskie są ideały wolności gospodarczej, są częściej prawicowe niż lewicowe. Przepraszam za słabą jakość nagrania, ale nie dysponuję dobrą kamerką internetową.

Więcej informacji o konferencji Free Market Road Show znajdziecie tutaj: freemarket-rs.com/tour.

 

Kaukaski tygiel – część trzecia: Górski Karabach

03 Niedziela List 2013

Posted by Marcin Senderski in Historia, Kultura, Podróże, Polityka, Prywatne

≈ Dodaj komentarz

Tagi

Górski Karabach, gospodarka republik Kaukazu Południowego, Karabach, Karabach jesienią, Kaukaz, miasta widmo, podróż do Karabachu, wiza do Karabachu, wymarłe miasta, zwiedzanie Karabachu

Nadszedł czas na podzielenie się wrażeniami z ostatniego przystanku naszej zeszłorocznej podróży po republikach Kaukazu Południowego, czyli z Górskiego Karabachu. Dla mnie, po Naddniestrzu, był to już drugi pobyt w państwie nieuznawanym przez większą część społeczności międzynarodowej (jak to nazywam – „kraj, którego nie ma”).

Wjazd do samozwańczej republiki, nieuznawanej oficjalnie nawet przez samą Armenię (choć tylko z terytorium tego kraju można się tam dostać) wymaga posiadania wizy. Wydaje ją konsulat Reprezentacji (nie ambasady!) Górskiego Karabachu w Armenii. Należy mieć na uwadze, że jakiekolwiek ślady w paszporcie świadczące o pobycie w Karabachu uniemożliwiają późniejszy wjazd do Azerbejdżanu. Podobno nie ma jednak problemu z poproszeniem służb konsularnych o wbicie pieczątki na osobnej kartce. Nie testowaliśmy tego podejścia, bo i tak oboje z Emilią mieliśmy w planach rychłą wymianę paszportu na nowy. Formularz wizowy wygląda tak:

Formularz wizowy do Górskiego Karabachu

I rachuneczek – 6000 dram za dwie osoby, czyli niecałe 50 zł:

Rachunek za wizę do Górskiego Karabachu

Wszystkie te ceregiele są oczywiście pokłosiem trwającej do 1994 roku wojny między Armenią i Azerbejdżanem o Górski Karabach. Obecna republika zajmuje terytorium większe od zamieszkanej przeważnie przez Ormian historycznej krainy. Konflikt ma oczywiście swoje źródło jeszcze w czasach Związku Radzieckiego. Tereny Karabachu od początku istnienia ZSRR wchodziły, ze względów politycznych i wbrew ich charakterowi etnicznemu, w skład Azerbejdżańskiej SRR. Po rozpadzie, Karabach, wówczas w ok. 75 proc. zamieszkany przez Ormian, w sposób naturalny przypadł Azerbejdżanowi. To nie spodobało się w Erywaniu i było zarzewiem konfliktu zbrojnego. W referendum przeprowadzonym przez lokalne władze, zdecydowaną większość uzyskała opcja niepodległościowa. Azerbejdżańskie wojska wkroczyły do Karabachu, ale w toku walk zostały wyparte przez partyzantkę i regularną armię ormiańską. W efekcie, praktycznie cała populacja azerbejdżańska została zmuszona do emigracji. Dziś, 140-tysięczny Karabach zamieszkują niemal wyłącznie Ormianie.

Pokłosiem wojny jest także znana (aż za dobrze!) polskim kibicom drużyna Qarabağ Ağdam FK, grająca w lidze azerbejdżańskiej, dla której Ağdam jest tylko tytularną siedzibą. Miasto, a właściwie jego ruiny, znajdują się dziś poza jurysdykcją Azerbejdżanu, na terenach okupowanych przez Armenię. O tym jak zespół rodem z Karabachu radził sobie z polskimi zespołami (w tym z „moim” Piastem) można się przekonać na załączonych materiałach:

Podróż z Erywania do Stepanakertu (azerbejdżańska nazwa to Xankəndi) trwa, w zależności od temperamentu kierowcy, od 5 do 6 godzin. Zanim woditiel wyruszył ze stolicy Armenii, różni handlarze próbowali – wchodząc jeden za drugim do marszrutki – sprzedać pasażerom najprzeróżniejsze przedmioty. Czego nie było w ich bazarowym arsenale! Zestaw noży, śrubokrętów, szmaciana lalka, zimne napoje, a nawet sporej wielkości obrazek z Matką Boską w trójwymiarze!

W momencie, w którym marszrutka z Erywania zaparkowała na dworcu autobusowym w Stepanakercie, obskoczyła nas grupa naganiaczy. Wynajmowałem już pokoje w taki sposób i szczerze mówiąc w tym przypadku nawet liczyłem na tych naganiaczy, bo to najszybsza opcja znalezienia kwatery, a czasu nie mieliśmy dużo. Jeden z nich był szczególnie przekonujący i widząc w mojej ręce polski przewodnik, pochwalił się, że znajduje się w nim rekomendacja dla jego „usług noclegowych”. Rzeczywiście, autorzy polecali jedną z kwater w Stepanakercie, człowiek brzmiał więc rozsądnie. Zdecydowaliśmy się.

Przy głównej ulicy Stepanakertu

Pranie wywieszane na sznurach między blokami to jeden ze znaków rozpoznawczych miasta

Po krótkiej rozmowie okazało się, że właściciel klitki (pokój był dość podły, ale nie nastawialiśmy się na nic innego) znał Polskę całkiem dobrze. Jak wielu Ormian i innych mieszkańców byłego Związku Radzieckiego, także i on odbył w słusznie minionej epoce służbę wojskową w Polsce. Nawet obnażył się częściowo przed nami, zdejmując koszulę i odsłaniając tatuaż, który zrobił sobie we Wrocławiu. W czasie naszych przygód w Stepanakercie spotkaliśmy także innego taksówkarza (ludzie w tym kraju są albo żołnierzami albo taksówkarzami, trudno o inne zajęcie), który całkiem nieźle mówił po polsku, mimo że od jego służby wojskowej w okolicach Szczecina minęło sporo czasu. W każdym razie, gdyby ktoś potrzebował taksy w Stepanakercie, dzwońcie do Waldka: +374 (0?) 97 250 159.

W samym 50-tysięcznym Stepanakercie nie ma w zasadzie nic ciekawego. Ze względu na dogodne połączenia z resztą kraju, można potraktować stolicę jako dobrą bazę wypadową.

Mieliśmy mało czasu, więc zaplanowaliśmy tylko odwiedziny w Ağdamie i Szuszy. Przewodniki polecają jeszcze obejrzenie co najmniej monasterów w Gandzasarze, Dadiwanku i Amaras. Pewnie skorzystalibyśmy z jednej z tych propozycji, gdyby nasz pobyt tam trwał chociaż dobę dłużej. A przypomnę, że „na czysto” spędziliśmy w Karabachu tylko niecałe 24 godziny.

Człowiek, od którego wynajęliśmy pokój (nie pamiętam jego imienia, ale nazwijmy go dla wygody Vlad), gdy tylko usłyszał o naszych planach na popołudnie, zaoferował również swoje usługi taksówkarskie. Widząc jego auto można było trochę się skrzywić, ale umówiliśmy się, że ma przyjechać po nas za pół godziny. W międzyczasie postanowiliśmy spożyć jakąś namiastkę obiadu i w tym celu udaliśmy się do położonego vis-à-vis sklepu osiedlowego. Wtedy po raz pierwszy mogliśmy się przekonać, że podejście mieszkańców Karabachu do wszelkiej maści standardów jest dosyć luźne. Po przyniesieniu do domu zakupionych jogurtów okazało się, że są dość poważnie przeterminowane. Wróciłem do ekspedientki z prośbą o wymianę. Jej zdziwienie było rozczulające. Nieswieżi? – zapytała. Ostatecznie zgodziła się je wymienić, ale wyraz zdziwienia nie zniknął ani na chwilę z jej twarzy.

Nasz kwatermistrz-taksiarz zajechał elegancką czarną wołgą (sic!). I się zaczęło. Zdziwiło mnie, że przed Ağdamem skręcił w – jak mi się wydawało – niewłaściwą odnogę drogi. Wjechaliśmy na lekkie wzniesienie, po czym facet zaczął –gestykulując – roztaczać przed nami widok tego wspaniałego miejsca. Tego było za wiele. Na tyle, na ile pozwalała mi znajomość rosyjskiego, nakrzyczałem na niego, każąc mu natychmiast wieść nas do ruin miasta, a nie na opłotki, z których tylko „dobrze widać”. Wtedy wpadł w histerię. Zaczął krzyczeć, że są tam żołnierze, miny, a jednemu turyście urwało nawet nogę. W ogóle wykluczał jakiekolwiek ustępstwo. Oznajmiłem mu, że nie na to się umawialiśmy i nakazałem natychmiastowy powrót do Stepanakertu. Owszem, teoretycznie wjazd do ruin miasta jest zabroniony (część może nadal być zaminowana), ale w praktyce ogarniętym miejscowym pogwałcenie tego przepisu nie powinno nastręczać żadnych trudności.

W stolicy udaliśmy się do hotelu Armenia (najbardziej luksusowy hotel w kraju) i skorzystaliśmy z pośrednictwa recepcji (oczywiście niemówiącej po angielsku) przy zamówieniu kolejnej taksówki. Zanim wsiadłem, upewniłem się trzykrotnie, że taksówkarz zrozumiał, o co mi chodzi i gdzie chcemy dojechać. Przez całe to zamieszanie z nieuczciwym „taksówkarzem” straciliśmy już z godzinę, no i trochę dramów. Nowy kierowca okazał się odważniejszy i nie miał żadnego problemu z wjechaniem do ruin. Zaparkował samochód i dał nam godzinę na obchód.

Miasto jest rzeczywiście zupełnie niezamieszkane, ale zdarza się zobaczyć pastuchów pasących tam swoje krowy (kością niezgody pozostaje zresztą fakt, że Ormianie używają tutejszego meczetu jako stodoły). Nam zdarzyło się również natknąć się na dwa dość agresywne psy, ale obyło się bez uszczerbku na zdrowiu. Poza tym jest bezpiecznie, przy założeniu, że patrzymy pod nogi i uważamy by nie wpaść do studzienki (pokrywy zostały najprawdopodobniej rozkradzione). Żołnierze z pobliskiego posterunku byli bardzo przyjaźni. Sami zaprosili nas do wejścia na minaret, a później zaoferowali nawet, że zrobią nam zdjęcie. W zasadzie dopiero wchodząc na minaret ma się okazję w pełni doświadczyć ogromu zniszczenia jakie dokonało się w tym miejscu. Z perspektywy kilkudziesięciu metrów widać wyraźnie, że Ağdam, niegdyś liczący blisko 50 tysięcy mieszkańców, musiał być prężnym, tętniącym życiem ośrodkiem miejskim.

Widok z minaretu w Ağdamie

Widok z minaretu w Ağdamie

Ağdam, na tle zniszczeń wojennych

Zapadający zmierzch w Ağdamie

Do Szuszy dotarliśmy już po zmroku i nie udało się wykonać żadnych udanych zdjęć. Szkoda, bo położona w centrum miejscowości, zupełnie biała katedra Ghazanchetsots jest bardzo urokliwa (i niestety kompletnie nieoświetlona). Miasto jest bardzo małe, zaledwie czterotysięczne, choć w czasach świetności było jednym z większych na całym Kaukazie. W czasie działań wojennych o Szuszę toczono zacięte walki.

Po powrocie z Szuszy, postaraliśmy się o znalezienie dobrego lokalu na kolację. Skorzystaliśmy z rady TripAdvisor, który polecał restaurację Sphinx. Trudno jej nie zauważyć, bo przed wejściem stoi równie pokaźna co kiczowata figura sfinksa oraz kilka plastikowych drzew palmowych. Wewnątrz, wystrój jest w zasadzie niczego sobie. Zdziwił nas jednak brak klientów. Po naszym bardzo przykrym doświadczeniu z Sofii, nie wchodzimy do pustych knajp. Ale – pomyślałem – tutaj to pewnie naturalne. Sądzę, że bardzo niewiele osób w takim kraju jak Górski Karabach bywa w restauracjach. Poza tym, byliśmy już bardzo głodni. Niestety, trzeba było trzymać się swoich zasad, bo jak miało się okazać – nie było dane nam się najeść. Mięso, które dostaliśmy (lokalny specjał, khorovats) składało się niemal z samych kości. Czarę goryczy przelał fakt, że piwo, które zamówiliśmy okazało się przeterminowane. Co więcej, nie był to żaden niepasteryzowany przysmak, ale heineken, którego trudno doprowadzić do stanu przeterminowania nawet w domu pełnym abstynentów, a co dopiero w stołecznej restauracji. Zgłosiłem nasze uwagi kelnerce, ale jej angielszczyzna była bardzo mierna. Stwierdziłem, że za co jak za co, ale na pewno nie zapłacimy za przeterminowany browar. Zdziwiła się, że mi to przeszkadza i powiedziała, że teraz, gdy piwa są już otwarte, nie można nic zrobić. Powinienem zgłosić to wcześniej, przed otwarciem butelki. Szkoda tylko, że przychodząc do restauracji nie można zakładać z góry, że nie dostanie się zepsutego napoju. Nie chciałem robić afery, bo nie bardzo wiedziałem, czym mogą skończyć się takie przepychanki słowne w tym kraju, toteż zapłaciłem. Ostentacyjnie nie daliśmy jednak napiwku i kazaliśmy przynieść sobie resztę. Sprawiło to kelnerce pewien problem, bo nie miała drobnych i musiała przez jakieś 15 minut prosić o przysługę kucharki na zapleczu.

Nienasyceni, poszliśmy posiedzieć przy fontannie. Ta w Stepanakercie jest dużo mniejsza od tych w Erywaniu czy Batumi, ale… jest. Obowiązkowo. Po nacieszeniu oczu fontanną i skorzystaniu z hot spotu (tak, przy fontannie działa bezprzewodowy Internet!) udaliśmy się na spoczynek. A przynajmniej taką mieliśmy intencję… Okazało się jednak, że pod adresem zapisanym w naszym przewodniku nie ma kwatery naszego „przyjaciela” Vlada. Co więcej, adres taki w ogóle w Stepanakercie nie istnieje (ulica ma się dobrze, ale numer jest zbyt wysoki). Zachowaliśmy się dość lekkomyślnie, nie przypatrując się wczesnym popołudniem tabliczce adresowej przed wejściem do naszej kwatery, aby zweryfikować adres. W pośpiechu wybieraliśmy się do Ağdamu, a potem w złości rozstawaliśmy się w centrum miasta z naszym niewydarzonym taksówkarzem i tym samym wszystko wskazywało na to, że chwilowo staliśmy się bezdomni. Jeszcze jakiś czas poszwendaliśmy się po mieście w nadziei, że może trafimy na jakiś charakterystyczny punkt, który zapamiętaliśmy. Próbowaliśmy się również dodzwonić na numer podany w przewodniku, ale bezskutecznie. Odwlekając podjęcie zdecydowanych kroków, zajęliśmy się jeszcze zakupami. Ja potrzebowałem na gwałt trochę ubrań i szczoteczkę do zębów, bo w pokoju zostawiłem część zawartości plecaka. Wzięliśmy też wódkę z morwy, która jest w Karabachu suwenirem numer jeden. Popularnym towarem eksportowym są też inne owoce oraz orzechy włoskie. Coraz prężniejszy jest też naturalnie przemysł winiarski.

Fontanna – czyli klasyka Kaukazu

Trzeba było stawić zatem czoła niespodziewanemu problemowi: potrzebowaliśmy nowego miejsca na nocleg. Po przeanalizowaniu dostępnych opcji, zdecydowaliśmy się skorzystać z hotelu Nairi, położonego nieco poza centrum. Hotele w ścisłym sercu miasta okazały się bardzo drogie. Co ciekawe w karabaskim przemyśle hotelowym, nie jest przyjęte, że obsługa recepcji posługuje się językiem angielskim. W zasadzie w żadnym z hoteli, który odwiedziliśmy, nie byliśmy w stanie porozmawiać po angielsku. W hotelu Nairi dziwi to szczególnie, bo jego historia należy do ciekawych. Obiekt został założony w 1999 roku przez Agoba ‚Jacka’ Abolakiana, ormiańskiego emigranta z Australii. Gdy pod koniec ubiegłego wieku odwiedził swoje rodzinne strony, z przerażeniem stwierdził, że nie ma gdzie spać. Zainwestował wówczas w adaptację budynku starej, nieczynnej szkoły na hotel. Żeby dobrze się w nim mieszkało innym Australo-Ormianom, kangurowo-kaktusowe motywy są wszechobecne na korytarzach. Trudno stwierdzić, czy biznes się kręci, bo w tym olbrzymim gmachu byliśmy chyba jedynymi gośćmi (ogólnie, w 2010 roku Górski Karabach odwiedziło 8 tysięcy turystów nie-Ormian i liczba ta z roku na rok rośnie). Mimo to, recepcjonista zaprowadził nas chyba do najodleglejszego pokoju, jaki miał do dyspozycji. Było w nim nieprzyjemnie i zimno, a klimatyzacja nie działała tak jak powinna. W Karabachu ma prawo być zimno nawet w lecie (my byliśmy tam w pierwszej połowie listopada), bo choć średnia wysokość ponad poziomem morza wynosi tu blisko 1100 metrów, to wiele regionów republiki położonych jest jeszcze wyżej. Rano czekaliśmy na śniadanie nieprzyzwoicie długo, mimo że umówiliśmy się z recepcjonistą na konkretną godziną. 20 minut po czasie do stołówki wparowała pani kucharka obładowana siatkami zakupów. Trzeba jednak przyznać, że śniadanie, które w końcu wyczarowała, było smaczne.

Kontrasty Stepanakertu

Największym koszmarem związanym z pobytem w Stepanakercie okazał się jednak… powrót stamtąd. Nie chodzi o to, że marszrutka przez dobre trzy godziny zbierała się do odjazdu (nie istnieją sztywne rozkłady), ani o to, że Stepanakert nie oferuje zbyt wielu atrakcji pozwalających na przyjemne zagospodarowanie owych trzech godzin. Rzecz w tym, że kierowca, z którym mieliśmy nieszczęście podróżować, okazał się prawdziwym szatanem i piratem drogowym. Nie jestem szczególnie bojaźliwy jeśli chodzi o tzw. „wschodni styl jazdy samochodem”, ale ten fafarafa przebił wszystko, co do tej pory znałem. Pędził po półce skalnej z zawrotną prędkością, ścinał zakręty, rwał i gwałtownie zmieniał prędkość jazdy, wyprzedzał w niebezpiecznych miejscach. Przed każdym wirażem zastanawiałem się, czy to tutaj dopełnimy żywota. Nie byłem nawet w stanie zająć się czytaniem, co z reguły jest moim głównym zajęciem w czasie podróży. Dwie współpasażerki wymiotowały na postojach. Wychodząc z marszrutki na dworcu w Erywaniu prawie ucałowaliśmy ziemię. Emilia podeszła do kierowcy i sklęła go po polsku prosto w oczy.

Pozytywem tej podróży był spotkany w trakcie jednego z przystanków ormiański żołnierz. Była to jedyna osoba, jaką spotkaliśmy na Kaukazie, która mówiła doskonałym angielskim. Mimo, że jest zdolnym studentem prawa, sprawiał wrażenie, jakby nie miał żadnego problemu z tym, że dwa lata swojego życia musi spędzić w mundurze. Tryskał humorem, ale może to dlatego, że właśnie cały oddział jechał na przepustkę. Na okoliczność spotkania obdarował nas cukierkami.

Cukierki od ormiańskiego poborowego

Tyle jeśli chodzi o Górski Karabach – ta relacja pieczętuje spóźniony o prawie rok tryptyk kaukaskich wpisów na blogu. Bardzo wątpię, żebym kiedykolwiek zawitał tam po raz kolejny, więc monastyry Gandzasar i Dadiwank zapewne pozostaną dla mnie nieodkryte…

Kaukaski tygiel – część druga: Armenia

29 Poniedziałek Lip 2013

Posted by Marcin Senderski in Historia, Kultura, Podróże, Polityka, Prywatne

≈ Dodaj komentarz

Tagi

Armenia, Armenia jesienią, chaczkary, Erywań, gospodarka republik Kaukazu Południowego, Kaukaz, kościół ormiański, ludobójstwo Ormian

Kolejna odsłona relacji z podróży po republikach Kaukazu Południowego dotyczyć będzie nieuchronnie Armenii. Pierwsze skojarzenia? Na pewno chaczkary, czyli krzyże z kamienia, których na terytorium Armenii są grube tysiące. Poza tym Ararat, góra, która co prawda leży na terytorium Turcji, ale – będąc doskonale widoczna z Erywania – służy za uniwersalny i wszechobecny symbol Armenii. Poza tym: średniowieczne monastyry, diaspora, koniak, owoce, górzyste tereny, pamięć o czystce etnicznej sprzed stu lat. Kilka miesięcy temu słyszałem w radiu wywiad z red. Karoliną Głowacką i red. Aleksandrą Dziadykiewicz, które wybrały się na wspólną podróż po Armenii i Górskim Karabachu. Byłem zdziwiony, jak wiele dzielimy wspólnych przeżyć i wniosków. Ale po kolei.

Przyjechaliśmy w niedzielę, tłukąc się niemiłosiernie marszrutką z Tbilisi do Erywania (nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, że czekają nas dużo bardziej „widowiskowe” kursy), więc od razu stwierdziliśmy, że dobrze będzie tego dnia odwiedzić Eczmiadzyn. Miasto, szumnie zwane ormiańskim Watykanem, znajduje się nieopodal Erywania. W stolicy ormiańskiego kościoła wałęsało się trochę osób, ale trudno mówić o tłoku.

Eczmiadzyn

Eczmiadzyn

Ciekawie wyglądające nagrobki nieopodal:

Eczmiadzyn

Jak wspominałem w poprzedniej notce o Gruzji, kościół ormiański jest najstarszym na świecie (czego oczywiście Gruzini nigdy nie przyznają), bo już w 301 r. ówczesny król Armenii Tirydates przyjął chrzest z rąk Grzegorza Oświeciciela. Niedługo potem, w 406 r. powstał ormiański alfabet, opracowany przez mnicha Mesropa Masztoca oraz przetłumaczono Biblię (na wiele lat przed tym, jak jej tłumaczenia na języki narodowe trafiły na watykański Index librorum prohibitorum).

Napełniwszy się wiedzą o duchowym dziedzictwie Ormian, w poniedziałek przystąpiliśmy do oględzin Erywania. Nie był to szczęśliwy pomysł. Wszystkie muzea były zamknięte, w tym szczególnie Muzeum Genocydu, upamiętniające ludobójstwo Ormian dokonane przez młodoturków w latach 1915-1917, na którym zależało mi najbardziej. Człowiek zawiedziony „wolnym poniedziałkiem” wygląda mniej więcej tak:

Erywań

Erywań jest trudnym miastem do nawigacji. Duże różnice poziomów i zawijaste ulice nie sprzyjają orientacji. Do chodzenia po mieście potrzebna jest znajomość lokalnej topografii albo dobra mapa, która wykaże, skąd dokąd można dojść pieszo, a gdzie potrzebna będzie taksówka. Po mieście można oczywiście poruszać się komunikacją publiczną, np. marszrutkami, ale w dzień roboczy jest w nich bardzo ciasno. W poniedziałek, poza poznawaniem miasta, mieliśmy też do wykonania ważną czynność administracyjną – mianowicie, wyrobienie wiz pozwalających na wjazd do Republiki Górskiego Karabachu. Do ostatniej chwili nie byliśmy pewni, czy chcemy i czy uda nam się tam pojechać. Jak wiecie, udało się. Ale o tym szerzej napiszę w kolejnej części opowieści, która będzie poświęcona całkowicie Karabachowi.

W Erywaniu zamieszkaliśmy w hostelu Envoy. To miejsce godne polecenia i całkiem słusznie uważane przez backpackersów za legendarne. W cenie bardzo „hostelowej” otrzymujemy standard, jakiego nie powstydziłby się niejeden kaukaski hotel. Envoy plasuje się w ścisłej czołówce hosteli, w których przyszło mi przebywać w czasie moich europejskich podróży.

Kilka reminescencji ze stolicy. Myślicie pewnie, że te wielkie schody ze zdjęcia poniżej dokądś prowadzą? Niestety, donikąd.

Erywań

Zdjęcie jednej z erywańskich reklam na pierwszy rzut oka nie przedstawia nic szczególnego, ale gdy się przyjrzy, można zobaczyć, że wiele z tytułów tych książek brzmi znajomo…

Erywań

Całe centrum Erywania wykonane jest z atrakcyjnego czerwonawego tufu. Autorem tej koncepcji był architekt Aleksander Tamanian i trzeba przyznać, że jest to rozwiązanie bardzo efektowne:

Erywań

Od czasów Tamaniana, miasto znacznie się jednak rozrosło, co przy braku równie zdolnego urbanisty musiało sprawić, że im dalej od centrum, tym dzisiejszy Erywań jest coraz mniej pociągający.

Po dosyć intensywnym zwiedzaniu perełek Gruzji, byliśmy szczerze mówiąc znudzeni oglądaniem nieskończonych monastyrów i cerkwi. Niestety, nie było nam dane przerwać. W kolejnych dniach odwiedziliśmy monastyry w Sewanawank i Airawank (nie wydaje mi się, by była to dobra transkrypcja na język polski, ale jest najbardziej popularna), znajdujące się na wybrzeżu „ormiańskiego morza”, czyli Jeziora Sewan.

Najpierw był Sewanawank, klasztor niegdyś o zaostrzonym rygorze, przeznaczony dla mnichów-banitów:

Sewanawank

Sewanawank

Monastyr leży na półwyspie, choć… kiedyś była to wyspa. Kto czytał „Kirgiz schodzi z konia” Kapuścińskiego, ten z pewnością pamięta siłowanie się ormiańskich „hydrologów” z naturą za czasów radzieckich. Zakończyło się to niestety tak, jak musiało się zakończyć – kompletną katastrofą ekologiczną i drastycznym spadkiem lustra wody w jeziorze. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, według różnych źródeł, poziom wody obniżył się o 30-40 metrów.

Potem był zupełnie niepodobny do swojego poprzednika monastyr w Airawank:

Airawank

Airawank

Następnie kierowca zawiózł nas do jednego z najbardziej znanych w Armenii cmentarzy z okresu średniowiecza, znajdującego się w miejscowości Noratus. Są tam zarówno stare chaczkary, jak i bardziej nowożytne groby. Ormiańskie cmentarze są wyjątkowe z kilku względów. Po pierwsze, w zasadzie każdy grób opatrzony jest portretem. I to nie byle jakim:

Noratus

Jak widać, krzyże – w przeciwieństwie do portretów – nie są obowiązkowe. Po drugie, Ormianie na cmentarzach… jedzą. Jest to jeden ze sposobów oddania szacunku zmarłym przodkom. By jadło się łatwiej, przy wielu grobach jest cała infrastruktura:

Noratus

Po trzecie, szybki rzut oka na daty mówi, że ormiańscy mężczyźni umierają dość młodo (co potwierdzają statystyki). Może to z uwagi na tytoń. W 2006 roku Armenia była na 6. miejscu na świecie pod względem odsetka palaczy. Pali oficjalnie 70 proc. mężczyzn, choć my mieliśmy wrażenie, że 100 proc. również nie byłoby złym oszacowaniem.

Po zwiedzaniu cmentarza, kupiliśmy trochę miejscowej wódki owocowej w plastikowych butelkach i zostaliśmy zaproszeni na obiad do rodziny mieszkającej nieopodal. Ormiańska kuchnia nie jest już tak smaczna jak gruzińska, ale jest jadalna. Podobnie, słynne ormiańskie alkohole to również koniak (np. „Dvin” był ulubionym trunkiem Winstona Churchilla) i – w mniejszym stopniu – wino. Po posileniu się (i lekkim podpiciu) ruszyliśmy w dalszą drogę.

Gegard, zespół świątynny wpisany na listę UNESCO:

Gegard

Gegard

W krajach górzystych wody pitnej jest zawsze pod dostatkiem (przerabialiśmy to już w Bośni i Hercegowinie), więc leje się gdzie popadnie:

Gegard

Wieś Garni nieodparcie przywołuje skojarzenia z Grecją, a to za sprawą świątyni boga Mitry, będącej centralnym obiektem dobrze zachowanej średniowiecznej twierdzy. Elementy charakterystyczne dla okresu hellenistycznego są widoczne na pierwszy rzut oka.

Garni

Widoki ze szczytu na wąwóz rzeki Azat są naprawdę imponujące, a ja jestem ciekawy, do kogo należy ta willa, ale raczej nie do Kirka Kerkoriana:

Garni

Mówiąc o Armenii, nie sposób nie wspomnieć, że jest krajem wybitnie i obrzydliwie rusofilskim – w przeciwieństwie do Gruzji. Ma to przełożenie na wszystkie dziedziny życia, w tym i na gospodarkę. Półki w ormiańskich sklepach uginają się pod ciężarem towarów importowanych znad Wołgi. Różnic z Gruzją jest zresztą sporo. Gruzinów trudno spotkać podróżując po świecie, to naród, który najlepiej czuje się u siebie w domu. Zupełnie inaczej ma się sprawa z Ormianami, to naród handlarzy, żyjący w wiecznej diasporze. Ormiańskie pochodzenia mają m.in. Charles Aznavour, Aram Chaczaturian, Cher, Garri Kasparow czy multimiliarder Kirk Kerkorian (i to jeden z niewielu wątków ekonomicznych w tej notce). W Armenii częściej niż w Gruzji zdarzy się, że spotkamy kogoś, kto posługuje się językiem angielskim albo francuskim. Z rosyjskim nie ma oczywiście żadnych problemów.

Sama Armenia jest krajem wielkości porównywalnej do województwa wielkopolskiego. Więcej niż co trzeci Ormianin żyjący w Armenii mieszka w Erywaniu (nie przychodzi mi do głowy państwo, dla którego odsetek ludzi zamieszkałych w stolicy byłby większy). Ale i miasto miało dużo czasu, by „uzbierać” sobie tylu osadników. O prehistorycznych korzeniach Ormian niech świadczy fakt, że w 1968 roku Erywań obchodził… 2750. rocznicę założenia miasta.

Nie wszystko jednak aż tak bardzo różni się od Gruzji. Wygląda na to, że cechą wspólną narodów kaukaskich jest niechęć do wczesnego wstawania z łóżka. Była chyba środa, a więc zwykły dzień roboczy, kiedy przed 7:00 rano wyszliśmy z hostelu z zamiarem złapania jakiegoś transportu na dworzec autobusowy. Centrum stolicy Armenii o tej porze przypominało peryferyjną dzielnicę Warszawy o 3 w nocy. Nie działo się absolutnie nic: na ulicach nie było żywego ducha, po ulicy przejeżdżał jeden samochód na trzy minuty. Nic nie wskazywało na to, że rozpoczął się dzień pracy. Z olbrzymim trudem, po jakichś 20 minutach złapaliśmy zabłąkaną taksówkę. Wspólną cechą Ormian i Gruzinów jest także zwyczaj wieczerzy połączonej z toastami. U Ormian szefa stołu nazywa się tak samo jak u Gruzinów – tamadą.

Jak widać, gospodarka Armenii nie ma przed sobą świetlanych perspektyw. Jeśli chodzi o standardy polityczne, Armenia również jest krajem nadal niestabilnym. Nie minęło nawet 15 lat od najbardziej traumatycznego, niewyjaśnionego do dziś incydentu w ormiańskim parlamencie. W strzelaninie zginął wówczas premier Wazgen Sarkisjan i przewodniczący Zgromadzenia Narodowego Karen Demirczian:

Do tego dochodzą konflikty i zatargi z sąsiadami: z Azerbejdżanem o Górski Karabach, z Turcją o klasyfikację prawną rzezi Ormian, z Gruzją na płaszczyźnie kulturowej oraz stosunków z Rosją.

Na koniec jeszcze kilka luźnych obserwacji o samym Erywaniu, w którym bądź co bądź spędziliśmy najwięcej czasu. Do dzisiaj nie udaje mi się rozgryźć znaczenia niektórych erywańskich znaków drogowych:

Erywań

Miasto jest wbrew pozorom dość snobistyczne, czego dowodem (niejedynym!) chociażby salon Armani Junior:

Erywań

Rynek ormiański szturmują także i polskie firmy, choć rusofilia Ormian jest nie do ogarnięcia i przewaga rosyjskich produktów w sklepach jest miażdżąca:

Erywań

Jak w każdym szanującym się kaukaskim mieście, także i w Erywaniu znajdziemy reprezentacyjną fontannę. Ta funkcjonuje w dodatku przy sztucznym jeziorze:

Erywań

Po pobycie w Erywaniu wróciliśmy jeszcze na jeden dzień do Gruzji, skąd następnego dnia odlecieliśmy do Polski. Ale wcześniej, będąc jeszcze w stolicy Armenii, wyskoczyliśmy na jeden dzień do Górskiego Karabachu. I o tej najdzikszej przygodzie będzie w kolejnej, ostatniej notce z kaukaskiego tryptyku. Do następnego razu!

← Older posts

Disclaimer

Wszelkie teksty zamieszczone na niniejszym blogu stanowią odzwierciedlenie wyłącznie moich prywatnych poglądów, myśli i opinii oraz nie są stanowiskiem żadnej instytucji lub organizacji, z którą jestem lub byłem związany zawodowo.

Wprowadź swój adres email, aby śledzić tego bloga i otrzymywać notyfikacje o nowych notkach.

Najnowsze wpisy

  • Evonomics and other miserable attempts to reinstate communism
  • Historia pewnego rewolucjonisty
  • Biedni Polacy patrzą na 500 złotych
  • Jak zostałem piwowarem domowym
  • MdM: jak zniszczyć dobry program

Archiwum

  • Grudzień 2016
  • Lipiec 2016
  • Luty 2016
  • Styczeń 2016
  • Październik 2015
  • Sierpień 2015
  • Czerwiec 2015
  • Maj 2015
  • Kwiecień 2015
  • Marzec 2015
  • Luty 2015
  • Styczeń 2015
  • Lipiec 2014
  • Maj 2014
  • Kwiecień 2014
  • Marzec 2014
  • Styczeń 2014
  • Listopad 2013
  • Lipiec 2013
  • Maj 2013
  • Kwiecień 2013
  • Luty 2013
  • Styczeń 2013
  • Grudzień 2012
  • Październik 2012
  • Sierpień 2012
  • Lipiec 2012
  • Czerwiec 2012
  • Kwiecień 2012
  • Marzec 2012
  • Luty 2012
  • Styczeń 2012
  • Grudzień 2011
  • Listopad 2011
  • Sierpień 2011
  • Lipiec 2011
  • Czerwiec 2011
  • Listopad 2010
  • Kwiecień 2010
  • Luty 2010
  • Grudzień 2009
  • Listopad 2009
  • Październik 2009
  • Wrzesień 2009
  • Czerwiec 2009

Blogroll

  • Adam Szostkiewicz
  • Cafe Hayek
  • David Friedman
  • Dział Zagraniczny
  • Edwin Bendyk
  • Freakonomics
  • Greg Mankiw
  • Henryka Bochniarz
  • High Book Value
  • Into Americas
  • Jacek Maliszewski
  • Jak oszczędzać pieniądze?
  • Jan Winiecki
  • Janusz Jankowiak
  • Leszek Jażdżewski
  • Maciej Samcik
  • Michał Stopka
  • Olgierd Rudak
  • Piotr Kuczyński
  • Robert Gwiazdowski
  • Scott Sumner
  • Stand-Up Economist
  • Steve Levitt
  • Tyler Cowen
  • Wykresologia

Moje linki

  • Akademia Leona Koźmińskiego
  • CAIA Association
  • Deloitte
  • Dom Spotkań z Historią
  • European University College Association
  • EUSTORY: History Network for Young Europeans
  • Fundacja im. Lesława A. Pagi
  • Fundacja Ośrodka KARTA
  • Genealodzy.pl
  • Generation Europe
  • Polskie Stowarzyszenie Piwowarów Domowych
  • Rada Reklamy
  • Szkoła Główna Handlowa
  • Wydział Nauk Ekonomicznych UW

Kategorie

  • English
  • Gospodarka
  • Historia
  • Kultura
  • Ogólne
  • Podróże
  • Polityka
  • Prywatne
  • Przedsiębiorstwo
  • Sport

Meta

  • Zarejestruj się
  • Zaloguj się
  • Kanał wpisów
  • Kanał komentarzy
  • WordPress.com

Polub na Facebooku

Polub na Facebooku

Profil LinkedIn

View Marcin  Senderski's profile on LinkedIn

MÓJ TWITTER

Moje Tweet'y

Statystyki

  • 14 177 wizyt

Najczęsciej klikane

  • Brak

Blog na WordPress.com.

Prywatność i pliki cookies: Ta witryna wykorzystuje pliki cookies. Kontynuując przeglądanie tej witryny, zgadzasz się na ich użycie. Aby dowiedzieć się więcej, a także jak kontrolować pliki cookies, przejdź na tą stronę: Polityka cookies
  • Obserwuj Obserwujesz
    • Ekonomia po partyzancku
    • Already have a WordPress.com account? Log in now.
    • Ekonomia po partyzancku
    • Dostosuj
    • Obserwuj Obserwujesz
    • Zarejestruj się
    • Zaloguj się
    • Zgłoś nieodpowiednią treść
    • Zobacz witrynę w Czytniku
    • Zarządzaj subskrypcjami
    • Zwiń ten panel
 

Ładowanie komentarzy...