• Brudnopis
  • O mnie
  • Oeconomia pauperum
  • Repozytorium tekstów i wystąpień

Ekonomia po partyzancku

~ Liberalny głos w twoim domu

Ekonomia po partyzancku

Category Archives: Podróże

Dwa brzegi Wardaru – wspomnienia z Macedonii

09 Wtorek Czer 2015

Posted by Marcin Senderski in Podróże, Polityka

≈ Dodaj komentarz

Tagi

bałkany, Bułgaria, Grecja, Jezioro Ochrydzkie, Kosowo, Macedonia, miękkie podbrzusze Europy, Serbia, Unia Europejska, wojna albańsko-macedońska

W ostatnich dniach i tygodniach dochodziły do nas (niestety tylko za pośrednictwem wybranych, co bardziej zainteresowanych światem mediów) tragiczne informacje z Macedonii. Nie pretendując w żadnym wypadku do roli eksperta, postanowiłem przybliżyć niektórym z Was swoje własne przemyślenia na temat tego kraju, mniemam, że jednego z bardziej pokrzywdzonych na naszym kontynencie. Tym bardziej, że relacja Małgorzaty Gołoty w natemat.pl ma dość nieszczęśliwy nagłówek („Macedonia wskrzesza ducha bałkańskiej wojny i grozi reszcie świata destabilizacją”), sugerujący, że to maleńka Macedonia jest agresorem gotowym wywrócić do góry nogami ład w Europie.

Macedonię odwiedziłem we wrześniu 2009 roku, a więc wieki temu. Patrząc pod tym kątem, notka jest spóźniona – ale tylko pozornie. To co ważne z reguły uchowa się w pamięci. Podróż autobusem z Prisztiny do Skopja prawdopodobnie zeszła mi na drzemce, bo niewiele z niej kojarzę. Dworzec autobusowy (połączony z dworcem kolejowym) w stolicy Macedonii był pierwszym powiewem zachodniej cywilizacji na postjugosłowiańskich Bałkanach. Mając wówczas na świeżo w pamięci dworce w Tiranie (zakurzony, klaustrofobiczny plac w centrum miasta, połączony z dworcem kolejowym, z którego odchodziło dziennie kilka gratów z niemieckiego demobilu) i Prisztinie (z cuchnącymi toaletami w tureckim stylu), skopijski hub autobusowy był luksusem.

Macedończycy i Polacy mają wiele wspólnego. Począwszy od wieloletniej walki o niepodległość, poprzez konflikty z sąsiadami, aż do tej specyficznej mieszanki pracowitości, lenistwa, dumy i braku pewności siebie. Ich prezydent, Boris Trajkowski (urodzony w Strumicy metodysta), zginął w katastrofie lotniczej w Mostarze w 2004 roku. Ich relacje z sąsiadami nie układają się dobrze i są jedynym krajem w Europie pozostającym w mniej lub bardziej otwartym sporze na wszystkich możliwych frontach. Grecja odmawia im prawa do nazwy Macedonia, w absolutnie bezrozumny sposób obawiając się ewentualnych roszczeń terytorialnych względem greckiej krainy o tej samej nazwie. To blokada rozwojowa niesłychanego kalibru, gdyż Macedonia ma utrudniony dostęp do instytucji międzynarodowych, których członkiem jest Grecja, a jeśli już udaje jej się wejść na salony, to pod upokarzającą nazwą FYROM (Former Yugoslav Republic of Macedonia). Najbardziej okazały skopijski pomnik, przedstawiający ponad wszelką wątpliwość Aleksandra Macedońskiego, nosi oficjalnie nazwę „bojownika na koniu” – oczywiście by nie drażnić Aten. Relacje macedońsko-bułgarskie są z kolei naznaczone nieustającym kulturkampfem, głównie w zakresie języka – Bułgarzy (nie bez racji) przekonują, że macedoński to nic ponad dialekt bułgarskiego. Wreszcie Albania i Kosowo, czyli Wielka Albania in spe, relacje z którą stały się zarzewiem najnowszego konfliktu. Z tego powodu doszło już do potyczek zbrojnych – w 2001 roku. Starcia mniejszego kalibru mają miejsce bardzo często. Teraz przeżywamy déjà vu, a relatywnie spora mniejszość albańska (szacowana na ok. 25 proc. populacji, w przeważającym stopniu wyznania muzułmańskiego) w Macedonii nie rokuje dobrze. Z Belgradem w sposób oczywisty dzielą Skopje resentymenty związane z czasami byłej Jugosławii, ale można powiedzieć, że relacje z Serbią są jednak najzdrowsze, jeśli nie liczyć sporów o autokefalię Macedońskiego Kościoła Prawosławnego (nieuznawanego przez wszystkie kanoniczne kościoły prawosławne, także przez Polski Autokefaliczny Kościół Prawosławny).

Skopje na tle stolic swoich sąsiadów robi niesamowite wrażenie. Rzeka Wardar dzieli miasto na dwie części – lewobrzeżną, nowoczesną i prawobrzeżną, tradycyjną. Pokonując Kamienny Most znajdujemy się w innym świecie. Twierdza Kale i przede wszystkim baščaršija (stary bazar) pozostawiają niezapomniane wrażenie. Zaryzykuję stwierdzenie, że poza starym miastem w Sarajewie, nie ma w Europie drugiego tak magicznego miejsca jak północny brzeg Wardaru w Skopju.

Średniowieczny Kamienny Most na Wardarze, symbol Skopja

Odbudowana część półmilionowego miasta, stanowiąca nowe centrum ogniskujące się wokół placu Makedonija, nie odbiega zarówno zamysłem urbanistycznym jak i pewną kulturą miejską od miast zachodnioeuropejskich. Czasem do przesady, czego symbolem jest sprawiające luksusowe wrażenie dom-muzeum Matki Teresy z Kalkuty (była Albanką, ale urodziła się w Skopju w 1910 roku jako Anjezë Gonxha Bojaxhiu). Przepych budowli zdecydowanie kontrastuje z naznaczonym skromnością sposobem życia albańskiej noblistki.

Turystów mało. Na twierdzy Kale spotykam kilku umęczonych ludzi z wielkimi plecakami. Zastanawiam się, jak tu dotarli z takim obciążeniem. To oczywiście Polacy, ale brakuje im tchu na rozmowę. Z zabytków zapamiętałem szczególnie cerkiew św. Spasa (czyli Zbawiciela), maleńki obiekt z pięknym XIX-wiecznym ikonostasem. Maleńki, bo wkopany w ziemię – w czasach imperium osmańskiego Turcy nie pozwalali budować cerkwi, które przewyższają tureckiego jeźdźca na koniu. A przynajmniej tak się twierdzi, lecz to bardzo poetycka interpretacja – chodziło po prostu o to, aby prawosławne kopuły nie zdominowały muzułmańskich minaretów. Tuż obok cerkiewki znajduje się muzeum i miejsce spoczynku największego macedońskiego bohatera narodowego, lidera walk narodowowyzwoleńczych i odmienianego przez wszystkie przypadki Goce Delčeva.

Do stolicy Macedonii przybywam w trakcie trwania XIV Biennale Młodych Artystów z Europy i Krajów Śródziemnomorskich. W galerii narodowej spotykam się z tym środowiskiem, w dużej mierze anglojęzycznym. Młodzi Macedończycy są nastawieni bardzo patriotycznie i sprawiają wrażenie dumnych ze swojego kraju. Jeden z nich zaprasza mnie na wycieczkę po Kanionie Matka, który – jak twierdzi – powinien zaliczać się do siedmiu cudów natury. Niestety, choć to tylko 15 kilometrów od Skopja, nie mam czasu. Wiem, że na wizytę w kanionie dobrze jest poświęcić cały dzień.

Za odbudowę stolicy Macedonii po tragicznym w skutkach trzęsieniu ziemi z 1963 roku wzięli się m.in. polscy urbaniści, Adolf Ciborowski i Stanisław Jankowski. Niestety, nie tylko. W odbudowie miasta dopuszczono też elementy modernizmu, a głównym rozgrywającym był tu zyskujący wówczas światową popularność (po igrzyskach olimpijskich w Tokio) Kenzō Tange. Zanim Macedończycy powiedzieli mu „do widzenia”, udało mu się jednak doprowadzić do realizacji kilku projektów, o czym przekonałem się na własnej skórze. Vesna i Elena, moje koleżanki, które gościły mnie w Skopju, mieszkały w akademikach kompleksu Goce Delčeva. Gdy przyszliśmy tam już po zmroku, poczułem się, jakby ktoś wtrącił mnie w otchłań orwellowskiej antyutopii, gdzieś w okolice Ministerstwa Miłości z „Roku 1984”. Fakt, całości dopełniał fatalny standard życia w domu studenckim (a to już nie wina Tange, że prysznice to nic innego jak kran z zimną wodą zawieszony nad twoją głową, a brud w częściach wspólnych był niewyobrażalny), ale całość jednak komponowała się z przytłaczającą, monstrualną i groźną modernistyczną architekturą. Żałuję, że nie zrobiłem własnych zdjęć.


Kompleks akademików Goce Delčev w Skopju; źródło: commons.wikimedia.org

Dawny budynek poczty głównej w Skopju. Zegar zatrzymano na godzinie 5:17, kiedy to pierwsze wstrząsy oznajmiły kataklizm.

Nowoczesna cerkiew św. Klimenta Ochrydzkiego, (wbrew woli wielu) symbol miasta

Ze Skopja jadę autobusem na południe, do Ochrydy. Ochryda mogłaby stać się turystycznym rajem, gdyby nie zapatrzone w inne regiony oczy zachodniego turysty. Nazywana jest miastem 365 kościołów i rzeczywiście – cerkwi i cerkiewek jest tu bez liku. Rejon Jeziora Ochrydzkiego, jako jedyny „obiekt” w Macedonii, wpisany jest na listę UNESCO.

Znalezienie tu taniego noclegu nie jest żadnym problemem. Już po wyjściu z autobusu atakują naganiacze. Mnie udało się wynająć samodzielny pokój blisko centrum zdaje się, że za jakieś 5 euro. Ochryda uspokaja, wycisza i cieszy oko architekturą. Niestety, trzeba pamiętać, że odwiedzamy kraj biedny, a bieda ujawnia się nawet w kurortach. Ja sam zostałem zaatakowany przez około dziesięcioosobową grupkę bardzo natrętnych dzieci w wieku 10-13 lat.

Malowniczo położona cerkiew Jovana Kaneo w Ochrydzie

Kilkadziesiąt kilometrów od Ochrydy, również nad brzegami Jeziora Ochrydzkiego, znajduje się miasteczko Struga, gdzie swój początek bierze Czarny Drin, płynący dalej przez Albanię do Morza Adriatyckiego. Struga jest też znana z wieczorów poetyckich, które co roku przyciągają światową czołówkę trubadurów.

Słynny Most Poetów w Strudze. Konkursy poetyckie wygrywali tu m.in. Różewicz, Okudżawa, Neruda czy Brodski.

Struga oferuje piękno Jeziora Ochrydzkiego, ale w przeciwieństwie do Ochrydy zachowuje sielskość i nie męczy natłokiem turystów

Na rejs po Jeziorze Ochrydzkim zabrakło czasu. I dobrze, bo gdybym się skusił by dalej do klasztoru św. Nauma przedostać się wodą (opcja wolniejsza) zamiast lądem (opcja szybsza), to być może uczestniczyłbym w największej katastrofie wodnej w historii Macedonii, która miała miejsce właśnie w ten dzień. 5 września 2009 roku na przeładowanej łodzi Ilinden życie straciło 15 Bułgarów.

Urokliwy klasztor św. Nauma nad Jeziorem Ochrydzkim znajduje się zaledwie 300 metrów od granicy albańskiej. Według legendy założył go w X wieku sam św. Naum, jeden z uczniów Cyryla i Metodego. Tu też według legendy został pochowany. Bez wątpienia, jest to miejsce o największym zagęszczeniu turystów na metr kwadratowy w całej Macedonii.

Granica macedońsko-albańska była do tej pory jedyną w moim życiu, którą przekroczyłem na piechotę, wzbudzając niemałe zdziwienie pograniczników. Przejście przez granicę jest wydarzeniem dość traumatycznym. Przechodzimy ze strony macedońskiej, względnie czystej i schludnej, na stronę albańską, która jest jednym wielkim rezerwuarem wszelkiego sortu śmieci. Jezioro Ochrydzkie po stronie albańskiej traci w dużej mierze swój urok. Wśród licznych cnót Albańczyków, potrzeba zachowania czystości nie znajduje poczesnego miejsca. O brzegi jeziora obijają się więc sterty porosłych glonami odpadów… Ale o Albanii już było (1 / 2 / 3).

***

Dziś Macedonia stała się kolejnym pionkiem w partii granej przez Moskwę. Incydenty w Kumanowie to co prawda wynik wewnętrznych rozgrywek między rządem w Skopju a mniejszością albańską, ale nie przeszkadza to Rosji w rozgrywaniu tego konfliktu. Podobnie jak sto lat temu, w przededniu pierwszej wojny światowej, Bałkany mogą stać się języczkiem u wagi. Słowenia i Chorwacja, byłe republiki jugosłowiańskie, mają już za sobą akces do Unii Europejskiej. Z pozostałych państw, moim subiektywnym zdaniem, najbliżej powinno być Macedonii. Do Unii nie komponuje mi się nacjonalistyczna i rusofilska Serbia, bliźniacza mentalnościowo choć nieco bardziej „wyluzowana” Czarnogóra, chwiejna i wciąż znajdująca się pod międzynarodową kuratelą Bośnia i Hercegowina, a także zdecydowanie zbyt odstające pod względem rozwoju gospodarczego Albania i Kosowo. Rzeczywistość jest jednak inna. Choć spośród tych państw Macedonia najwcześniej – bo już w 2004 roku – złożyła wniosek o członkostwo, aktualnie bliżej sukcesu negocjacyjnego są Serbia oraz Czarnogóra. Macedończycy muszą czekać. Ale czy Europa w obecnej sytuacji może sobie pozwolić na stojącą w politycznym rozkroku Macedonię?

Źródło: en.wikipedia.org/wiki/Enlargement_of_the_European_Union

 

Dyskretny triumf terrorystów

15 Środa Sty 2014

Posted by Marcin Senderski in Gospodarka, Podróże, Prywatne

≈ Dodaj komentarz

Tagi

bezpieczeństwo, kontrola bagażu, kontrola osobista, linie lotnicze, regulacje, samoloty, terroryzm, transport lotniczy, wojna z terroryzmem

Trudno jest wyrażać swoją ogólną opinię na temat jakiejś branży. Nie sposób na przykład powiedzieć, że cała branża odzieżowa jest do bani. Ostatnimi czasy do bani jest Reserved, choć moim zdaniem płacenie podatków na Cyprze i tak zasługuje na większą pobłażliwość niż outsourcing produkcji ubrań do krajów Trzeciego Świata (niestety LPP robi jedno i drugie). Trudno też wieszać psy na branży detergentów do zmywania naczyń. Są lepsze i gorsze, ale wszyscy zgodzą się, że sama branża jest potrzebna. Co poniektórzy ekstremiści mogliby oczywiście uznać, że pewne gałęzie gospodarki są z gruntu złe, niepotrzebne i w ogóle genderowo-masońskie. Amisze mogliby to powiedzieć o motoryzacji, brunatni prawacy o tabletkach antykoncepcyjnych, a pacyfiści o zbrojeniówce. Jednak w naszym życiowym łańcuchu wartości każda branża odgrywa określoną rolę (wysilałem się mocno by uniknąć banału, nie udało się).

Nie inaczej jest z pasażerskim lotnictwem cywilnym, któremu chciałbym poświęcić tę krótką notkę, bo mam o nim wyjątkowo ambiwalentne zdanie. A to z powodu coraz bardziej natrętnej, coraz niezmienniej niezmiennej i coraz wyraźniej skazanej na porażkę polityce walki z terroryzmem na lotniskach. 42 lata zajęło Stanom Zjednoczonym (na razie symboliczne) zakończenie fatalnej w skutkach wojny z narkotykami po tym jak ferment w tej sprawie zasiał dwa i pół roku temu ONZ. Czy równie długo poczekamy na zakończenie równie głupiej, a rozpętanej na dobre po zamachach na World Trade Center, wojny z „samolotowym” terroryzmem? Wygląda bowiem na to, że terroryści osiągają swój cel – paraliżują życie milionów normalnych ludzi, których jestestwo i bagażstwo przeżuwane jest każdego dnia przez służby ochrony portu, konsekwencje czego są nieobliczalne i niepoliczalne: od niemowlęcia spadającego „na główkę” z blatu kontroli bagażowej (jego pozbawiony podzielności uwagi ojciec zajęty był akurat obowiązkowym zdejmowaniem płaszcza) do urazy majestatu kardynała. No dobra, to drugie to tylko żart. Tak czy inaczej, liczne prowokacje dziennikarskie wykazały, że jeśli ktoś bardzo chce, to i tak przemyci na pokład scyzoryk. Wygląda na to, że terroryści po mistrzowsku opanowali zasadę głoszoną przez Bruce’a Lee w „Wejściu smoka” – tzw. sztukę walki bez walki. Na razie jest 1:0 dla nich i to bez użycia ani jednej bomby, bez poświęcenia ani jednego samobójcy-męczennika.

Poza lotniskowymi masochistami i ekshibicjonistami, nikt nie lubi kontroli osobistej. Dotychczas najbardziej upokarzające było – w mojej ocenie – zdejmowanie paska. Moje nierozerwalne skojarzenie wiodło mnie w progi hitlerowskiego Trybunału Ludowego. Zawsze gdy muszę zdejmować pasek zastanawiam się co czuł Stauffenberg w 1944 roku w oczekiwaniu na swój wyrok śmierci. Teraz niepokoi mnie, że coraz częściej pojawia się też tyleż kłopotliwa (szczególnie zimą), co zupełnie niedorzeczna prośba o zdjęcie butów.

To jednak tylko igraszki. Pierwsza zasadnicza nieprzyjemność spotkała mnie kilka lat temu na lotnisku w Łodzi. Tak… Jest takie lotnisko. W czasie remontu generalnego na Okęciu, wiele rejsów przejęło lotnisko im. Władysława Reymonta, zupełnie chyba nieprzygotowane do wzięcia tego zadania na swoje barki. Zostałem wówczas zgromiony jak [każdy może użyć w tym miejscu swojego ulubionego sformułowania] za to, że przed kontrolą osobistą nie opróżniłem kieszeni w spodniach. A konkretnie – w tylnej kieszeni pozostała paczka chusteczek. Trzeba było zobaczyć tę rozpaloną fizjonomię strażnika. Rozpierała go duma. Był w awangardzie walki z terroryzmem. Mówią, że nadgorliwość gorsza od faszyzmu. Nie zgadzam się z tym. Groteska i faszyzm grają w zupełnie innej lidze.

W grudniu podobna przygoda spotkała mnie na lotnisku we Wrocławiu. Mój bagaż został „wylosowany” do szczegółowej kontroli, choć jak się okazało nie bez przyczyny. „Strasznie dużo ma pan elektroniki” – zajęczał sprawdzacz bagażu. „Kable to elektronika? Resztę wyłożyłem” – ripostowałem. „No nie, ale… o, komórkę pan ma. Jedną można mieć, ale pan ma trzy”. „No tak się złożyło”. „O, i piersiówkę pan ma”. Rzeczywiście, zapomniałem wyjąć i została po poprzednim wyjeździe. Ale pusta. Zresztą nawet gdyby była pełna, objętość jej zawartości mieściłaby się w przepisach. Antyterrorysta z pedanterią dobrego krawca dokonywał oględzin mojej „elektroniki”, szczególnie interesując się nietypową ładowarką do aparatu fotograficznego i zapasowym kompletem baterii. Dłużyło się to wszystko niemiłosiernie. W końcu dostałem pozwolenie na ponowne spakowanie rozbabranego bagażu. Kąśliwie zapytałem, czy jestem czysty i czy pan sprawdzacz na pewno nie znalazł żadnych nożyczek do paznokci. Po zastanowieniu odpowiedział, że za nożyczkami akurat się nie rozglądał. Mnie oniemiałemu zabrakło trzeźwości myślenia by dopytać, czego w takim razie szukał.

Image from LATimes.com

Image from LATimes.com

Nie kontestuję przepisów antyterrorystycznych w całości. To oczywiste, że loty szczególnego ryzyka muszą być poddane ściślejszej kontroli. Rozumiem, że na lotnisku w Tel Awiwie trzeba się pojawić nie dwie, a trzy godziny przed planowanym odlotem, a będąc w Rosji też czułbym się bezpiecznie wiedząc, że osoba na ławce obok mnie to po prostu ładna czerkieska, a nie terrorystka z Dagestanu. Ale żeby podobnemu rygorowi były poddawane loty w strefie Schengen, albo nawet rejsy wewnątrzkrajowe? Chamstwo w państwie!

Daleko mi też do stwierdzenia, że cały przemysł lotniczy jest przez to nieprzyszłościowy. Póki co na trasach długodystansowych transport powietrzny jest monopolistą i – dajmy na to – jeśli ktoś potrzebuje przemieścić się z Hagi do Hobart albo z Kapsztatu do New Delhi, nie ma zbyt wielu opcji do wyboru. Czy istnieje zatem ryzyko, że pasażerowie odwrócą się od tej formy komunikacji? Póki co nie, ale już niejeden ustabilizowany biznes padł ofiarą niespodziewanej innowacji, „czarnego łabędzia”. A może rozwiązanie jest prostsze niż nam się wydaje? Nie znam przepisów lotniczych i regulacje, które tutaj na dużym poziomie ogólności krytykuję zasadniczo są mi dość obce jeśli chodzi o szczegóły. Na chłopski rozum, wystarczyłoby stworzenie sieci alternatywnych lotnisk, które obsługiwałyby linie lotnicze „wyznające” mniej rygorystyczne kontrole bezpieczeństwa. Potrafię sobie jednak wyobrazić, że wówczas Unia Europejska byłaby forpocztą skłonną do wydania dyrektywy w sprawie całkowitego zakazu obsługi takich maszyn w jakimkolwiek kraju członkowskim.

Nadgorliwość w kontroli bagażu prowadzi do gorszących scen na lotniskach, szczególnie tych, w których liczba obsługiwanych pasażerów przerasta możliwości infrastruktury. Kilometrowe kolejki sprawiają, że na lot rzeczywiście trzeba czasem przyjechać bardzo wcześnie. Po wprowadzeniu kolei wysokich prędkości w Polsce, może się zatem okazać, że krajowe rejsy staną się zupełnie nieatrakcyjne, bo nie pozwolą nawet na oszczędność czasu, nie mówiąc o pieniądzach. Loty międzynarodowe na razie pozostają raczej niezagrożone. Jako klienci musimy swoje w kolejce odstać. Ale gdy to się zmieni, chciałbym być wówczas jak ten człowiek, po prostu pierwszy…

Kaukaski tygiel – część trzecia: Górski Karabach

03 Niedziela List 2013

Posted by Marcin Senderski in Historia, Kultura, Podróże, Polityka, Prywatne

≈ Dodaj komentarz

Tagi

Górski Karabach, gospodarka republik Kaukazu Południowego, Karabach, Karabach jesienią, Kaukaz, miasta widmo, podróż do Karabachu, wiza do Karabachu, wymarłe miasta, zwiedzanie Karabachu

Nadszedł czas na podzielenie się wrażeniami z ostatniego przystanku naszej zeszłorocznej podróży po republikach Kaukazu Południowego, czyli z Górskiego Karabachu. Dla mnie, po Naddniestrzu, był to już drugi pobyt w państwie nieuznawanym przez większą część społeczności międzynarodowej (jak to nazywam – „kraj, którego nie ma”).

Wjazd do samozwańczej republiki, nieuznawanej oficjalnie nawet przez samą Armenię (choć tylko z terytorium tego kraju można się tam dostać) wymaga posiadania wizy. Wydaje ją konsulat Reprezentacji (nie ambasady!) Górskiego Karabachu w Armenii. Należy mieć na uwadze, że jakiekolwiek ślady w paszporcie świadczące o pobycie w Karabachu uniemożliwiają późniejszy wjazd do Azerbejdżanu. Podobno nie ma jednak problemu z poproszeniem służb konsularnych o wbicie pieczątki na osobnej kartce. Nie testowaliśmy tego podejścia, bo i tak oboje z Emilią mieliśmy w planach rychłą wymianę paszportu na nowy. Formularz wizowy wygląda tak:

Formularz wizowy do Górskiego Karabachu

I rachuneczek – 6000 dram za dwie osoby, czyli niecałe 50 zł:

Rachunek za wizę do Górskiego Karabachu

Wszystkie te ceregiele są oczywiście pokłosiem trwającej do 1994 roku wojny między Armenią i Azerbejdżanem o Górski Karabach. Obecna republika zajmuje terytorium większe od zamieszkanej przeważnie przez Ormian historycznej krainy. Konflikt ma oczywiście swoje źródło jeszcze w czasach Związku Radzieckiego. Tereny Karabachu od początku istnienia ZSRR wchodziły, ze względów politycznych i wbrew ich charakterowi etnicznemu, w skład Azerbejdżańskiej SRR. Po rozpadzie, Karabach, wówczas w ok. 75 proc. zamieszkany przez Ormian, w sposób naturalny przypadł Azerbejdżanowi. To nie spodobało się w Erywaniu i było zarzewiem konfliktu zbrojnego. W referendum przeprowadzonym przez lokalne władze, zdecydowaną większość uzyskała opcja niepodległościowa. Azerbejdżańskie wojska wkroczyły do Karabachu, ale w toku walk zostały wyparte przez partyzantkę i regularną armię ormiańską. W efekcie, praktycznie cała populacja azerbejdżańska została zmuszona do emigracji. Dziś, 140-tysięczny Karabach zamieszkują niemal wyłącznie Ormianie.

Pokłosiem wojny jest także znana (aż za dobrze!) polskim kibicom drużyna Qarabağ Ağdam FK, grająca w lidze azerbejdżańskiej, dla której Ağdam jest tylko tytularną siedzibą. Miasto, a właściwie jego ruiny, znajdują się dziś poza jurysdykcją Azerbejdżanu, na terenach okupowanych przez Armenię. O tym jak zespół rodem z Karabachu radził sobie z polskimi zespołami (w tym z „moim” Piastem) można się przekonać na załączonych materiałach:

Podróż z Erywania do Stepanakertu (azerbejdżańska nazwa to Xankəndi) trwa, w zależności od temperamentu kierowcy, od 5 do 6 godzin. Zanim woditiel wyruszył ze stolicy Armenii, różni handlarze próbowali – wchodząc jeden za drugim do marszrutki – sprzedać pasażerom najprzeróżniejsze przedmioty. Czego nie było w ich bazarowym arsenale! Zestaw noży, śrubokrętów, szmaciana lalka, zimne napoje, a nawet sporej wielkości obrazek z Matką Boską w trójwymiarze!

W momencie, w którym marszrutka z Erywania zaparkowała na dworcu autobusowym w Stepanakercie, obskoczyła nas grupa naganiaczy. Wynajmowałem już pokoje w taki sposób i szczerze mówiąc w tym przypadku nawet liczyłem na tych naganiaczy, bo to najszybsza opcja znalezienia kwatery, a czasu nie mieliśmy dużo. Jeden z nich był szczególnie przekonujący i widząc w mojej ręce polski przewodnik, pochwalił się, że znajduje się w nim rekomendacja dla jego „usług noclegowych”. Rzeczywiście, autorzy polecali jedną z kwater w Stepanakercie, człowiek brzmiał więc rozsądnie. Zdecydowaliśmy się.

Przy głównej ulicy Stepanakertu

Pranie wywieszane na sznurach między blokami to jeden ze znaków rozpoznawczych miasta

Po krótkiej rozmowie okazało się, że właściciel klitki (pokój był dość podły, ale nie nastawialiśmy się na nic innego) znał Polskę całkiem dobrze. Jak wielu Ormian i innych mieszkańców byłego Związku Radzieckiego, także i on odbył w słusznie minionej epoce służbę wojskową w Polsce. Nawet obnażył się częściowo przed nami, zdejmując koszulę i odsłaniając tatuaż, który zrobił sobie we Wrocławiu. W czasie naszych przygód w Stepanakercie spotkaliśmy także innego taksówkarza (ludzie w tym kraju są albo żołnierzami albo taksówkarzami, trudno o inne zajęcie), który całkiem nieźle mówił po polsku, mimo że od jego służby wojskowej w okolicach Szczecina minęło sporo czasu. W każdym razie, gdyby ktoś potrzebował taksy w Stepanakercie, dzwońcie do Waldka: +374 (0?) 97 250 159.

W samym 50-tysięcznym Stepanakercie nie ma w zasadzie nic ciekawego. Ze względu na dogodne połączenia z resztą kraju, można potraktować stolicę jako dobrą bazę wypadową.

Mieliśmy mało czasu, więc zaplanowaliśmy tylko odwiedziny w Ağdamie i Szuszy. Przewodniki polecają jeszcze obejrzenie co najmniej monasterów w Gandzasarze, Dadiwanku i Amaras. Pewnie skorzystalibyśmy z jednej z tych propozycji, gdyby nasz pobyt tam trwał chociaż dobę dłużej. A przypomnę, że „na czysto” spędziliśmy w Karabachu tylko niecałe 24 godziny.

Człowiek, od którego wynajęliśmy pokój (nie pamiętam jego imienia, ale nazwijmy go dla wygody Vlad), gdy tylko usłyszał o naszych planach na popołudnie, zaoferował również swoje usługi taksówkarskie. Widząc jego auto można było trochę się skrzywić, ale umówiliśmy się, że ma przyjechać po nas za pół godziny. W międzyczasie postanowiliśmy spożyć jakąś namiastkę obiadu i w tym celu udaliśmy się do położonego vis-à-vis sklepu osiedlowego. Wtedy po raz pierwszy mogliśmy się przekonać, że podejście mieszkańców Karabachu do wszelkiej maści standardów jest dosyć luźne. Po przyniesieniu do domu zakupionych jogurtów okazało się, że są dość poważnie przeterminowane. Wróciłem do ekspedientki z prośbą o wymianę. Jej zdziwienie było rozczulające. Nieswieżi? – zapytała. Ostatecznie zgodziła się je wymienić, ale wyraz zdziwienia nie zniknął ani na chwilę z jej twarzy.

Nasz kwatermistrz-taksiarz zajechał elegancką czarną wołgą (sic!). I się zaczęło. Zdziwiło mnie, że przed Ağdamem skręcił w – jak mi się wydawało – niewłaściwą odnogę drogi. Wjechaliśmy na lekkie wzniesienie, po czym facet zaczął –gestykulując – roztaczać przed nami widok tego wspaniałego miejsca. Tego było za wiele. Na tyle, na ile pozwalała mi znajomość rosyjskiego, nakrzyczałem na niego, każąc mu natychmiast wieść nas do ruin miasta, a nie na opłotki, z których tylko „dobrze widać”. Wtedy wpadł w histerię. Zaczął krzyczeć, że są tam żołnierze, miny, a jednemu turyście urwało nawet nogę. W ogóle wykluczał jakiekolwiek ustępstwo. Oznajmiłem mu, że nie na to się umawialiśmy i nakazałem natychmiastowy powrót do Stepanakertu. Owszem, teoretycznie wjazd do ruin miasta jest zabroniony (część może nadal być zaminowana), ale w praktyce ogarniętym miejscowym pogwałcenie tego przepisu nie powinno nastręczać żadnych trudności.

W stolicy udaliśmy się do hotelu Armenia (najbardziej luksusowy hotel w kraju) i skorzystaliśmy z pośrednictwa recepcji (oczywiście niemówiącej po angielsku) przy zamówieniu kolejnej taksówki. Zanim wsiadłem, upewniłem się trzykrotnie, że taksówkarz zrozumiał, o co mi chodzi i gdzie chcemy dojechać. Przez całe to zamieszanie z nieuczciwym „taksówkarzem” straciliśmy już z godzinę, no i trochę dramów. Nowy kierowca okazał się odważniejszy i nie miał żadnego problemu z wjechaniem do ruin. Zaparkował samochód i dał nam godzinę na obchód.

Miasto jest rzeczywiście zupełnie niezamieszkane, ale zdarza się zobaczyć pastuchów pasących tam swoje krowy (kością niezgody pozostaje zresztą fakt, że Ormianie używają tutejszego meczetu jako stodoły). Nam zdarzyło się również natknąć się na dwa dość agresywne psy, ale obyło się bez uszczerbku na zdrowiu. Poza tym jest bezpiecznie, przy założeniu, że patrzymy pod nogi i uważamy by nie wpaść do studzienki (pokrywy zostały najprawdopodobniej rozkradzione). Żołnierze z pobliskiego posterunku byli bardzo przyjaźni. Sami zaprosili nas do wejścia na minaret, a później zaoferowali nawet, że zrobią nam zdjęcie. W zasadzie dopiero wchodząc na minaret ma się okazję w pełni doświadczyć ogromu zniszczenia jakie dokonało się w tym miejscu. Z perspektywy kilkudziesięciu metrów widać wyraźnie, że Ağdam, niegdyś liczący blisko 50 tysięcy mieszkańców, musiał być prężnym, tętniącym życiem ośrodkiem miejskim.

Widok z minaretu w Ağdamie

Widok z minaretu w Ağdamie

Ağdam, na tle zniszczeń wojennych

Zapadający zmierzch w Ağdamie

Do Szuszy dotarliśmy już po zmroku i nie udało się wykonać żadnych udanych zdjęć. Szkoda, bo położona w centrum miejscowości, zupełnie biała katedra Ghazanchetsots jest bardzo urokliwa (i niestety kompletnie nieoświetlona). Miasto jest bardzo małe, zaledwie czterotysięczne, choć w czasach świetności było jednym z większych na całym Kaukazie. W czasie działań wojennych o Szuszę toczono zacięte walki.

Po powrocie z Szuszy, postaraliśmy się o znalezienie dobrego lokalu na kolację. Skorzystaliśmy z rady TripAdvisor, który polecał restaurację Sphinx. Trudno jej nie zauważyć, bo przed wejściem stoi równie pokaźna co kiczowata figura sfinksa oraz kilka plastikowych drzew palmowych. Wewnątrz, wystrój jest w zasadzie niczego sobie. Zdziwił nas jednak brak klientów. Po naszym bardzo przykrym doświadczeniu z Sofii, nie wchodzimy do pustych knajp. Ale – pomyślałem – tutaj to pewnie naturalne. Sądzę, że bardzo niewiele osób w takim kraju jak Górski Karabach bywa w restauracjach. Poza tym, byliśmy już bardzo głodni. Niestety, trzeba było trzymać się swoich zasad, bo jak miało się okazać – nie było dane nam się najeść. Mięso, które dostaliśmy (lokalny specjał, khorovats) składało się niemal z samych kości. Czarę goryczy przelał fakt, że piwo, które zamówiliśmy okazało się przeterminowane. Co więcej, nie był to żaden niepasteryzowany przysmak, ale heineken, którego trudno doprowadzić do stanu przeterminowania nawet w domu pełnym abstynentów, a co dopiero w stołecznej restauracji. Zgłosiłem nasze uwagi kelnerce, ale jej angielszczyzna była bardzo mierna. Stwierdziłem, że za co jak za co, ale na pewno nie zapłacimy za przeterminowany browar. Zdziwiła się, że mi to przeszkadza i powiedziała, że teraz, gdy piwa są już otwarte, nie można nic zrobić. Powinienem zgłosić to wcześniej, przed otwarciem butelki. Szkoda tylko, że przychodząc do restauracji nie można zakładać z góry, że nie dostanie się zepsutego napoju. Nie chciałem robić afery, bo nie bardzo wiedziałem, czym mogą skończyć się takie przepychanki słowne w tym kraju, toteż zapłaciłem. Ostentacyjnie nie daliśmy jednak napiwku i kazaliśmy przynieść sobie resztę. Sprawiło to kelnerce pewien problem, bo nie miała drobnych i musiała przez jakieś 15 minut prosić o przysługę kucharki na zapleczu.

Nienasyceni, poszliśmy posiedzieć przy fontannie. Ta w Stepanakercie jest dużo mniejsza od tych w Erywaniu czy Batumi, ale… jest. Obowiązkowo. Po nacieszeniu oczu fontanną i skorzystaniu z hot spotu (tak, przy fontannie działa bezprzewodowy Internet!) udaliśmy się na spoczynek. A przynajmniej taką mieliśmy intencję… Okazało się jednak, że pod adresem zapisanym w naszym przewodniku nie ma kwatery naszego „przyjaciela” Vlada. Co więcej, adres taki w ogóle w Stepanakercie nie istnieje (ulica ma się dobrze, ale numer jest zbyt wysoki). Zachowaliśmy się dość lekkomyślnie, nie przypatrując się wczesnym popołudniem tabliczce adresowej przed wejściem do naszej kwatery, aby zweryfikować adres. W pośpiechu wybieraliśmy się do Ağdamu, a potem w złości rozstawaliśmy się w centrum miasta z naszym niewydarzonym taksówkarzem i tym samym wszystko wskazywało na to, że chwilowo staliśmy się bezdomni. Jeszcze jakiś czas poszwendaliśmy się po mieście w nadziei, że może trafimy na jakiś charakterystyczny punkt, który zapamiętaliśmy. Próbowaliśmy się również dodzwonić na numer podany w przewodniku, ale bezskutecznie. Odwlekając podjęcie zdecydowanych kroków, zajęliśmy się jeszcze zakupami. Ja potrzebowałem na gwałt trochę ubrań i szczoteczkę do zębów, bo w pokoju zostawiłem część zawartości plecaka. Wzięliśmy też wódkę z morwy, która jest w Karabachu suwenirem numer jeden. Popularnym towarem eksportowym są też inne owoce oraz orzechy włoskie. Coraz prężniejszy jest też naturalnie przemysł winiarski.

Fontanna – czyli klasyka Kaukazu

Trzeba było stawić zatem czoła niespodziewanemu problemowi: potrzebowaliśmy nowego miejsca na nocleg. Po przeanalizowaniu dostępnych opcji, zdecydowaliśmy się skorzystać z hotelu Nairi, położonego nieco poza centrum. Hotele w ścisłym sercu miasta okazały się bardzo drogie. Co ciekawe w karabaskim przemyśle hotelowym, nie jest przyjęte, że obsługa recepcji posługuje się językiem angielskim. W zasadzie w żadnym z hoteli, który odwiedziliśmy, nie byliśmy w stanie porozmawiać po angielsku. W hotelu Nairi dziwi to szczególnie, bo jego historia należy do ciekawych. Obiekt został założony w 1999 roku przez Agoba ‚Jacka’ Abolakiana, ormiańskiego emigranta z Australii. Gdy pod koniec ubiegłego wieku odwiedził swoje rodzinne strony, z przerażeniem stwierdził, że nie ma gdzie spać. Zainwestował wówczas w adaptację budynku starej, nieczynnej szkoły na hotel. Żeby dobrze się w nim mieszkało innym Australo-Ormianom, kangurowo-kaktusowe motywy są wszechobecne na korytarzach. Trudno stwierdzić, czy biznes się kręci, bo w tym olbrzymim gmachu byliśmy chyba jedynymi gośćmi (ogólnie, w 2010 roku Górski Karabach odwiedziło 8 tysięcy turystów nie-Ormian i liczba ta z roku na rok rośnie). Mimo to, recepcjonista zaprowadził nas chyba do najodleglejszego pokoju, jaki miał do dyspozycji. Było w nim nieprzyjemnie i zimno, a klimatyzacja nie działała tak jak powinna. W Karabachu ma prawo być zimno nawet w lecie (my byliśmy tam w pierwszej połowie listopada), bo choć średnia wysokość ponad poziomem morza wynosi tu blisko 1100 metrów, to wiele regionów republiki położonych jest jeszcze wyżej. Rano czekaliśmy na śniadanie nieprzyzwoicie długo, mimo że umówiliśmy się z recepcjonistą na konkretną godziną. 20 minut po czasie do stołówki wparowała pani kucharka obładowana siatkami zakupów. Trzeba jednak przyznać, że śniadanie, które w końcu wyczarowała, było smaczne.

Kontrasty Stepanakertu

Największym koszmarem związanym z pobytem w Stepanakercie okazał się jednak… powrót stamtąd. Nie chodzi o to, że marszrutka przez dobre trzy godziny zbierała się do odjazdu (nie istnieją sztywne rozkłady), ani o to, że Stepanakert nie oferuje zbyt wielu atrakcji pozwalających na przyjemne zagospodarowanie owych trzech godzin. Rzecz w tym, że kierowca, z którym mieliśmy nieszczęście podróżować, okazał się prawdziwym szatanem i piratem drogowym. Nie jestem szczególnie bojaźliwy jeśli chodzi o tzw. „wschodni styl jazdy samochodem”, ale ten fafarafa przebił wszystko, co do tej pory znałem. Pędził po półce skalnej z zawrotną prędkością, ścinał zakręty, rwał i gwałtownie zmieniał prędkość jazdy, wyprzedzał w niebezpiecznych miejscach. Przed każdym wirażem zastanawiałem się, czy to tutaj dopełnimy żywota. Nie byłem nawet w stanie zająć się czytaniem, co z reguły jest moim głównym zajęciem w czasie podróży. Dwie współpasażerki wymiotowały na postojach. Wychodząc z marszrutki na dworcu w Erywaniu prawie ucałowaliśmy ziemię. Emilia podeszła do kierowcy i sklęła go po polsku prosto w oczy.

Pozytywem tej podróży był spotkany w trakcie jednego z przystanków ormiański żołnierz. Była to jedyna osoba, jaką spotkaliśmy na Kaukazie, która mówiła doskonałym angielskim. Mimo, że jest zdolnym studentem prawa, sprawiał wrażenie, jakby nie miał żadnego problemu z tym, że dwa lata swojego życia musi spędzić w mundurze. Tryskał humorem, ale może to dlatego, że właśnie cały oddział jechał na przepustkę. Na okoliczność spotkania obdarował nas cukierkami.

Cukierki od ormiańskiego poborowego

Tyle jeśli chodzi o Górski Karabach – ta relacja pieczętuje spóźniony o prawie rok tryptyk kaukaskich wpisów na blogu. Bardzo wątpię, żebym kiedykolwiek zawitał tam po raz kolejny, więc monastyry Gandzasar i Dadiwank zapewne pozostaną dla mnie nieodkryte…

Kaukaski tygiel – część druga: Armenia

29 Poniedziałek Lip 2013

Posted by Marcin Senderski in Historia, Kultura, Podróże, Polityka, Prywatne

≈ Dodaj komentarz

Tagi

Armenia, Armenia jesienią, chaczkary, Erywań, gospodarka republik Kaukazu Południowego, Kaukaz, kościół ormiański, ludobójstwo Ormian

Kolejna odsłona relacji z podróży po republikach Kaukazu Południowego dotyczyć będzie nieuchronnie Armenii. Pierwsze skojarzenia? Na pewno chaczkary, czyli krzyże z kamienia, których na terytorium Armenii są grube tysiące. Poza tym Ararat, góra, która co prawda leży na terytorium Turcji, ale – będąc doskonale widoczna z Erywania – służy za uniwersalny i wszechobecny symbol Armenii. Poza tym: średniowieczne monastyry, diaspora, koniak, owoce, górzyste tereny, pamięć o czystce etnicznej sprzed stu lat. Kilka miesięcy temu słyszałem w radiu wywiad z red. Karoliną Głowacką i red. Aleksandrą Dziadykiewicz, które wybrały się na wspólną podróż po Armenii i Górskim Karabachu. Byłem zdziwiony, jak wiele dzielimy wspólnych przeżyć i wniosków. Ale po kolei.

Przyjechaliśmy w niedzielę, tłukąc się niemiłosiernie marszrutką z Tbilisi do Erywania (nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, że czekają nas dużo bardziej „widowiskowe” kursy), więc od razu stwierdziliśmy, że dobrze będzie tego dnia odwiedzić Eczmiadzyn. Miasto, szumnie zwane ormiańskim Watykanem, znajduje się nieopodal Erywania. W stolicy ormiańskiego kościoła wałęsało się trochę osób, ale trudno mówić o tłoku.

Eczmiadzyn

Eczmiadzyn

Ciekawie wyglądające nagrobki nieopodal:

Eczmiadzyn

Jak wspominałem w poprzedniej notce o Gruzji, kościół ormiański jest najstarszym na świecie (czego oczywiście Gruzini nigdy nie przyznają), bo już w 301 r. ówczesny król Armenii Tirydates przyjął chrzest z rąk Grzegorza Oświeciciela. Niedługo potem, w 406 r. powstał ormiański alfabet, opracowany przez mnicha Mesropa Masztoca oraz przetłumaczono Biblię (na wiele lat przed tym, jak jej tłumaczenia na języki narodowe trafiły na watykański Index librorum prohibitorum).

Napełniwszy się wiedzą o duchowym dziedzictwie Ormian, w poniedziałek przystąpiliśmy do oględzin Erywania. Nie był to szczęśliwy pomysł. Wszystkie muzea były zamknięte, w tym szczególnie Muzeum Genocydu, upamiętniające ludobójstwo Ormian dokonane przez młodoturków w latach 1915-1917, na którym zależało mi najbardziej. Człowiek zawiedziony „wolnym poniedziałkiem” wygląda mniej więcej tak:

Erywań

Erywań jest trudnym miastem do nawigacji. Duże różnice poziomów i zawijaste ulice nie sprzyjają orientacji. Do chodzenia po mieście potrzebna jest znajomość lokalnej topografii albo dobra mapa, która wykaże, skąd dokąd można dojść pieszo, a gdzie potrzebna będzie taksówka. Po mieście można oczywiście poruszać się komunikacją publiczną, np. marszrutkami, ale w dzień roboczy jest w nich bardzo ciasno. W poniedziałek, poza poznawaniem miasta, mieliśmy też do wykonania ważną czynność administracyjną – mianowicie, wyrobienie wiz pozwalających na wjazd do Republiki Górskiego Karabachu. Do ostatniej chwili nie byliśmy pewni, czy chcemy i czy uda nam się tam pojechać. Jak wiecie, udało się. Ale o tym szerzej napiszę w kolejnej części opowieści, która będzie poświęcona całkowicie Karabachowi.

W Erywaniu zamieszkaliśmy w hostelu Envoy. To miejsce godne polecenia i całkiem słusznie uważane przez backpackersów za legendarne. W cenie bardzo „hostelowej” otrzymujemy standard, jakiego nie powstydziłby się niejeden kaukaski hotel. Envoy plasuje się w ścisłej czołówce hosteli, w których przyszło mi przebywać w czasie moich europejskich podróży.

Kilka reminescencji ze stolicy. Myślicie pewnie, że te wielkie schody ze zdjęcia poniżej dokądś prowadzą? Niestety, donikąd.

Erywań

Zdjęcie jednej z erywańskich reklam na pierwszy rzut oka nie przedstawia nic szczególnego, ale gdy się przyjrzy, można zobaczyć, że wiele z tytułów tych książek brzmi znajomo…

Erywań

Całe centrum Erywania wykonane jest z atrakcyjnego czerwonawego tufu. Autorem tej koncepcji był architekt Aleksander Tamanian i trzeba przyznać, że jest to rozwiązanie bardzo efektowne:

Erywań

Od czasów Tamaniana, miasto znacznie się jednak rozrosło, co przy braku równie zdolnego urbanisty musiało sprawić, że im dalej od centrum, tym dzisiejszy Erywań jest coraz mniej pociągający.

Po dosyć intensywnym zwiedzaniu perełek Gruzji, byliśmy szczerze mówiąc znudzeni oglądaniem nieskończonych monastyrów i cerkwi. Niestety, nie było nam dane przerwać. W kolejnych dniach odwiedziliśmy monastyry w Sewanawank i Airawank (nie wydaje mi się, by była to dobra transkrypcja na język polski, ale jest najbardziej popularna), znajdujące się na wybrzeżu „ormiańskiego morza”, czyli Jeziora Sewan.

Najpierw był Sewanawank, klasztor niegdyś o zaostrzonym rygorze, przeznaczony dla mnichów-banitów:

Sewanawank

Sewanawank

Monastyr leży na półwyspie, choć… kiedyś była to wyspa. Kto czytał „Kirgiz schodzi z konia” Kapuścińskiego, ten z pewnością pamięta siłowanie się ormiańskich „hydrologów” z naturą za czasów radzieckich. Zakończyło się to niestety tak, jak musiało się zakończyć – kompletną katastrofą ekologiczną i drastycznym spadkiem lustra wody w jeziorze. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, według różnych źródeł, poziom wody obniżył się o 30-40 metrów.

Potem był zupełnie niepodobny do swojego poprzednika monastyr w Airawank:

Airawank

Airawank

Następnie kierowca zawiózł nas do jednego z najbardziej znanych w Armenii cmentarzy z okresu średniowiecza, znajdującego się w miejscowości Noratus. Są tam zarówno stare chaczkary, jak i bardziej nowożytne groby. Ormiańskie cmentarze są wyjątkowe z kilku względów. Po pierwsze, w zasadzie każdy grób opatrzony jest portretem. I to nie byle jakim:

Noratus

Jak widać, krzyże – w przeciwieństwie do portretów – nie są obowiązkowe. Po drugie, Ormianie na cmentarzach… jedzą. Jest to jeden ze sposobów oddania szacunku zmarłym przodkom. By jadło się łatwiej, przy wielu grobach jest cała infrastruktura:

Noratus

Po trzecie, szybki rzut oka na daty mówi, że ormiańscy mężczyźni umierają dość młodo (co potwierdzają statystyki). Może to z uwagi na tytoń. W 2006 roku Armenia była na 6. miejscu na świecie pod względem odsetka palaczy. Pali oficjalnie 70 proc. mężczyzn, choć my mieliśmy wrażenie, że 100 proc. również nie byłoby złym oszacowaniem.

Po zwiedzaniu cmentarza, kupiliśmy trochę miejscowej wódki owocowej w plastikowych butelkach i zostaliśmy zaproszeni na obiad do rodziny mieszkającej nieopodal. Ormiańska kuchnia nie jest już tak smaczna jak gruzińska, ale jest jadalna. Podobnie, słynne ormiańskie alkohole to również koniak (np. „Dvin” był ulubionym trunkiem Winstona Churchilla) i – w mniejszym stopniu – wino. Po posileniu się (i lekkim podpiciu) ruszyliśmy w dalszą drogę.

Gegard, zespół świątynny wpisany na listę UNESCO:

Gegard

Gegard

W krajach górzystych wody pitnej jest zawsze pod dostatkiem (przerabialiśmy to już w Bośni i Hercegowinie), więc leje się gdzie popadnie:

Gegard

Wieś Garni nieodparcie przywołuje skojarzenia z Grecją, a to za sprawą świątyni boga Mitry, będącej centralnym obiektem dobrze zachowanej średniowiecznej twierdzy. Elementy charakterystyczne dla okresu hellenistycznego są widoczne na pierwszy rzut oka.

Garni

Widoki ze szczytu na wąwóz rzeki Azat są naprawdę imponujące, a ja jestem ciekawy, do kogo należy ta willa, ale raczej nie do Kirka Kerkoriana:

Garni

Mówiąc o Armenii, nie sposób nie wspomnieć, że jest krajem wybitnie i obrzydliwie rusofilskim – w przeciwieństwie do Gruzji. Ma to przełożenie na wszystkie dziedziny życia, w tym i na gospodarkę. Półki w ormiańskich sklepach uginają się pod ciężarem towarów importowanych znad Wołgi. Różnic z Gruzją jest zresztą sporo. Gruzinów trudno spotkać podróżując po świecie, to naród, który najlepiej czuje się u siebie w domu. Zupełnie inaczej ma się sprawa z Ormianami, to naród handlarzy, żyjący w wiecznej diasporze. Ormiańskie pochodzenia mają m.in. Charles Aznavour, Aram Chaczaturian, Cher, Garri Kasparow czy multimiliarder Kirk Kerkorian (i to jeden z niewielu wątków ekonomicznych w tej notce). W Armenii częściej niż w Gruzji zdarzy się, że spotkamy kogoś, kto posługuje się językiem angielskim albo francuskim. Z rosyjskim nie ma oczywiście żadnych problemów.

Sama Armenia jest krajem wielkości porównywalnej do województwa wielkopolskiego. Więcej niż co trzeci Ormianin żyjący w Armenii mieszka w Erywaniu (nie przychodzi mi do głowy państwo, dla którego odsetek ludzi zamieszkałych w stolicy byłby większy). Ale i miasto miało dużo czasu, by „uzbierać” sobie tylu osadników. O prehistorycznych korzeniach Ormian niech świadczy fakt, że w 1968 roku Erywań obchodził… 2750. rocznicę założenia miasta.

Nie wszystko jednak aż tak bardzo różni się od Gruzji. Wygląda na to, że cechą wspólną narodów kaukaskich jest niechęć do wczesnego wstawania z łóżka. Była chyba środa, a więc zwykły dzień roboczy, kiedy przed 7:00 rano wyszliśmy z hostelu z zamiarem złapania jakiegoś transportu na dworzec autobusowy. Centrum stolicy Armenii o tej porze przypominało peryferyjną dzielnicę Warszawy o 3 w nocy. Nie działo się absolutnie nic: na ulicach nie było żywego ducha, po ulicy przejeżdżał jeden samochód na trzy minuty. Nic nie wskazywało na to, że rozpoczął się dzień pracy. Z olbrzymim trudem, po jakichś 20 minutach złapaliśmy zabłąkaną taksówkę. Wspólną cechą Ormian i Gruzinów jest także zwyczaj wieczerzy połączonej z toastami. U Ormian szefa stołu nazywa się tak samo jak u Gruzinów – tamadą.

Jak widać, gospodarka Armenii nie ma przed sobą świetlanych perspektyw. Jeśli chodzi o standardy polityczne, Armenia również jest krajem nadal niestabilnym. Nie minęło nawet 15 lat od najbardziej traumatycznego, niewyjaśnionego do dziś incydentu w ormiańskim parlamencie. W strzelaninie zginął wówczas premier Wazgen Sarkisjan i przewodniczący Zgromadzenia Narodowego Karen Demirczian:

Do tego dochodzą konflikty i zatargi z sąsiadami: z Azerbejdżanem o Górski Karabach, z Turcją o klasyfikację prawną rzezi Ormian, z Gruzją na płaszczyźnie kulturowej oraz stosunków z Rosją.

Na koniec jeszcze kilka luźnych obserwacji o samym Erywaniu, w którym bądź co bądź spędziliśmy najwięcej czasu. Do dzisiaj nie udaje mi się rozgryźć znaczenia niektórych erywańskich znaków drogowych:

Erywań

Miasto jest wbrew pozorom dość snobistyczne, czego dowodem (niejedynym!) chociażby salon Armani Junior:

Erywań

Rynek ormiański szturmują także i polskie firmy, choć rusofilia Ormian jest nie do ogarnięcia i przewaga rosyjskich produktów w sklepach jest miażdżąca:

Erywań

Jak w każdym szanującym się kaukaskim mieście, także i w Erywaniu znajdziemy reprezentacyjną fontannę. Ta funkcjonuje w dodatku przy sztucznym jeziorze:

Erywań

Po pobycie w Erywaniu wróciliśmy jeszcze na jeden dzień do Gruzji, skąd następnego dnia odlecieliśmy do Polski. Ale wcześniej, będąc jeszcze w stolicy Armenii, wyskoczyliśmy na jeden dzień do Górskiego Karabachu. I o tej najdzikszej przygodzie będzie w kolejnej, ostatniej notce z kaukaskiego tryptyku. Do następnego razu!

Kaukaski tygiel – część pierwsza: Gruzja

11 Sobota Maj 2013

Posted by Marcin Senderski in Historia, Kultura, Podróże, Polityka, Prywatne

≈ Dodaj komentarz

Tagi

Gruzja, Gruzja jesienią, Kachetia, Kaukaz, skalne miasta, supra, wycieczka objazdowa

Raport z październikowo-listopadowej wyprawy do republik Kaukazu Południowego rozpoczynam od Gruzji. Nie jest to pewnie kraj bardziej interesujący od Armenii, a na dodatek (zbyt) popularny ostatnio wśród polskich turystów, ale z uwagi na zachowanie chronologii podróży, najlepiej będzie, jeśli rozpocznę od niego.

Na lotnisku w Tbilisi urzędnik wręczył nam buteleczki młodego kachetyjskiego wina. Pewnie z racji faktu, że przybyliśmy do kraju w okresie winobrania. Mimo wszystko, bardzo miły sposób na przywitanie turystów – w żadnym innym kraju nie spotkałem się z czymś podobnym. Od razu wyobraziłem sobie, jakby to było, gdyby turystów na Okęciu witać małą żubróweczką albo góralskimi kierpcami. Wolałbym jednak, by takie suweniry wręczano przy opuszczaniu państwa, a nie przy wjeździe, bo wino i tak zabraliśmy ze sobą do Polski. Na miejscu czekały bowiem dużo większe atrakcje niż degustacja miniaturowego trunku.

Gruzję odwiedziliśmy zaledwie kilka dni po wyborczym triumfie Bidziny Iwaniszwilego i jego partii Gruzińskie Marzenie w październikowych wyborach parlamentarnych. Człowiek, którego majątek sięga połowy PKB Gruzji, nie miał problemów z pokonaniem stronników wciąż urzędującego prezydenta Saakaszwilego. Był to pierwszy pokojowy transfer władzy w historii tego kraju. Moment zatem historyczny. Miejscowe media pochłonięte były całkowicie analizą obecnej sytuacji politycznej.

Przez większość czasu w Gruzji towarzyszyli nam nasi przewodnicy i kierowcy, a prywatnie nowożeńcy, Kacha i Janis (wbrew pozorom, pierwsze imię jest męskie, a drugie żeńskie). W Tbilisi przywitała nas zaskakująco dobra jak na tę porę roku pogoda, która potem utrzymywała się (z wyjątkiem jednego czy dwóch dni) przez cały nasz wyjazd. Temperatura w ciągu dnia sięgała 20 stopni, a w Batumi nawet 24-26 stopni. Niby listopad, a można było spokojnie się opalać.

Stolica wywiera bardzo korzystne wrażenie. Szczególnie panorama, którą podziwiać można ze wzgórza, na którym znajduje się miejscowa twierdza, prezentuje się wyjątkowo atrakcyjnie. Połączenie nowoczesności (choć zdecydowanie zbyt wyszukanej i napuszonej jak na mój gust) z dość dobrze zachowaną starością, przynajmniej w tych najbardziej reprezentacyjnych częściach miasta. Wiele z futurystycznie wyglądających budynków ma jednego fundatora – wspomnianego miliardera, Bidzinę Iwaniszwilego. Kacha pokazuje palcem to rezydencję bogacza, to odnowiony w imponującym stylu przez Saakaszwilego pałac prezydencki (z czego wyraźnie nie jest zadowolony), to most „always ultra”, wymyślną konstrukcję w kształcie podpaski. Niestety, zwiedzanie Tbilisi, podobnie jak późniejsze zwiedzanie Erywania, przypadło na poniedziałek, co oznacza, że większość muzeów (w tym etnograficzne – na którym najbardziej mi zależało) było zamkniętych.

Tbilisi

Tbilisi

Najlepiej zachowanym (patrząc przez pryzmat zachodnich standardów) zabytkiem Gruzji jest miasto Mccheta. Niemniej jednak, w mojej opinii starożytność i nowoczesna sterylność nie idą ze sobą w parze. Nie jest to może tak samo silny dysonans, jaki odczułem niegdyś w berlińskim Pergamonmuseum, ale jednak. Przechadzając się po starych budowlach, wolałbym trochę więcej „zapachu starości”, aniżeli wymuskanych, przystosowanych dla zachodnich turystów wygód.

Mccheta

Mccheta

Obwożąc się po Kachetii, zahaczyliśmy o kaukaskie Las Vegas, jakim niewątpliwie jest małe miasteczko Signagi. Oprócz niezłego muzeum prac Niko Pirosmaniego, gruzińskiego malarza prymitywisty (à la łemkowski Nikifor), znajduje się tam bowiem działający całą dobę urząd stanu cywilnego. Po spontanicznej decyzji o wzięciu ślubu cywilnego, przebraniu się przy bagażniku auta i zakupie plastikowych obrączek, okazało się, że z ceremonii jednak nici, bo urzędniczka „przypomniała” sobie, że jednak nie jest tłumaczką przysięgłą języka polskiego. O tyle to było ważne, że nasze polskie nazwiska należałoby na dokumencie urzędowym zapisać alfabetem gruzińskim, co w przypadku mojego nazwiska nie było jeszcze takie trudne, ale w przypadku Emilii okazało się problemem nie do przeskoczenia. Niepocieszeni udaliśmy się do rodzinnej wioski naszego przewodnika na tradycyjną gruzińską wieczerzę – suprę.

Było to najbardziej niezwykłe przeżycie, bo supra nosiła wszelkie cechy autentyczności. Pojechaliśmy na kachetyjską wieś, do domu dziadków Kachy. Niestety, zaczęło się od dość przykrego incydentu, bo gdy zajechaliśmy pod dom, lśniła przed nim karetka pogotowia. Okazało się, że babcia naszego przewodnika (mająca zresztą polskie korzenie, bo jej wciąż żyjąca matka, którą również poznaliśmy, urodziła się na Wołyniu) z powodu nadciśnienia musiała poddać się interwencji lekarskiej. Na szczęście wszystko skończyło się szczęśliwie i tylko supra lekko się opóźniła. Wujek Kachy był mistrzem ceremonii (tamadą) i co rusz wznosił toasty z młodego wina. To za miłość, to za przyjaźń, to za gości, to za gospodarzy, to za przyjaźń polsko-gruzińską, to za zmarłego tragicznie Lecha Kaczyńskiego. A wszystko pięknie i kwieciście, nawet w niedoskonałych tłumaczeniu naszego kierowcy, który angielskim władał niewiele lepiej od licealisty po wakacyjnym kursie u metodystów. Każdy toast kończył się zwrotem „gaumardżos”, co po polsku znaczy mniej więcej „na zdrowie”. Cała moja znajomość języka gruzińskiego ogranicza się do tego jednego słowa. Jakieś 2,5 litra wina, które wypiliśmy na głowę, odbiło się oczywiście negatywnie na porannym wstawaniu i czasie rozpoczęcia podróży powrotnej ze wschodnich rubieży kraju.

Na terenie Gruzji znajdują się trzy słynne skalne miasta: David Garedża, Upliscyche i Wardzia. Odwiedziliśmy je wszystkie, co było chyba lekką nadgorliwością (nasi gruzińscy przewodnicy niektóre z nich widzieli po raz pierwszy w życiu). Najlepiej zachowane (tj. dopieszczone funduszami UNESCO), choć najstarsze ze wszystkich, jest Upliscyche…

Upliscyche

Upliscyche

… najbardziej malownicze (i w zasadzie niestarożytne, bo pochodzące z XII wieku) to Wardzia, która w czasach swojej świetności mogła dać schronienie nawet 60 tys. mieszkańców…

Wardzia

Wardzia

… a najtrudniej dostępne – Dawid Garedża z VI wieku. Niestety to ostatnie, zlokalizowane iście po eremicku, niedaleko granicy z Azerbejdżanem (komórki już zmieniły sieć), było w trakcie naszej wizyty częściowo zamknięte, przez co nie mogliśmy go w pełni podziwiać. Dawid Garedża jest obiektem sporu granicznego między Gruzją a Azerbejdżanem, gdyż część kompleksu leży rzekomo już po azerbejdżańskiej stronie granicy. Niemniej jednak, trzeba wyraźnie zaznaczyć, że Gruzja i Azerbejdżan to kraje najlepiej dogadujące się na Kaukazie i to mimo (a może właśnie dzięki) odmienności religijnej (chrześcijańska Gruzja, muzułmański Azerbejdżan). Jak na kaukaskie warunki, relacja między obu narodami, wyłączając wspomniany spór graniczny, jest wzorcowa. Inaczej ma się rzecz na linii azerbejdżańsko-ormiańskiej (brak jakichkolwiek kontaktów dyplomatycznych w wyniku długotrwałego konfliktu o Górski Karabach) oraz gruzińsko-ormiańskiej (spory zarówno na niwie kulturowo-religijnej, jak i politycznej – Gruzji nie jest po drodze z nieprzyzwoicie wręcz prorosyjską Armenią). Kacha w rozmowach nigdy nie przyznał Armenii prymatowi w jakiejkolwiek sprawie, nawet oczywistej. Jak na przykład w tej, że Apostolski Kościół Ormiański (założony ok. 314 roku) jest starszy niż Gruziński Kościół Prawosławny i Apostolski (chrześcijaństwo uzyskało status religii państwowej w Gruzji w 317 r.). Armenia i Gruzja to dwa najstarsze schrystianizowane państwa świata, a oba kościoły powstały na długo przed tym, jak świat zachodni wymyślił „prymat Rzymu” i tym samym funkcjonują one w oderwaniu od kościoła rzymskiego.

Mimo niezbyt dogodnej lokalizacji, warto było jednak udać się tam, bo po odbiciu z głównej drogi, trasa tam wiedzie przez półpustynny teren. Przez około dwie godziny przejeżdża się tylko przez jedną wioskę – Udabno – zamieszkałą przez przesiedleńców z górzystej Swanetii.

Droga do Dawid Garedża

Droga do Dawid Garedża

Droga do Dawid Garedża

Czasami na drodze zdarzają się jeszcze stada owiec, pędzone przez pasterzy. Z punktu widzenia Polaka – totalna egzotyka, w Gruzji to normalny widok:

Osobny paragraf należy się muzeum Stalina w Gori. Miejsce urodzenia zbrodniczego przywódcy ZSRR to jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie kult Stalina jest wciąż żywy. Trudno rozmawiać w Gruzji o Soso, czasami nawet bałem się rozpoczynać ten temat. Lepiej nie usłyszeć zbyt wiele, by się nie zawieść. Chciałbym wierzyć, że to wszystko na niby, taka ustawiana gra dla picu, dla przyciągnięcia turystów. Niestety, chyba tak nie jest, a mit Stalina siedzi głęboko w gruzińskiej mentalności. Pieczołowitość i powaga pań zatrudnionych w muzeum mówi sama za siebie, w Gruzji brakuje dystansu do osoby Stalina. Wydaje się, że staliniści w Gruzji to głównie osoby starsze i problem może zostać w przyszłości rozwiązany poprzez biologię, ale jednak z takimi demonami nigdy nic nie wiadomo. Wojciech Górecki pisze w książce „Toast za przodków”, że często w czasie supry pojawiają się toasty za Stalina. Reportażysta brał także udział w realizacji filmu „Boskość J. W. Stalina w świetle najnowszych badań”, którego niestety nie udało mi się obejrzeć. Można jednak znaleźć w Internecie jeden ze wstrząsających odcinków emitowanej niegdyś w TVP audycji „Szerokie tory”, poświęcony między innymi właśnie wciąż żywemu kultowi ludobójcy. Na szczęście, w naszym przypadku w czasie supry pominięto ten wątek.

Na zdjęciu poniżej kibel, w którym załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne towarzysz Stalin w trakcie krótkiego, acz owocnego pobytu w Jałcie.

Toaleta Stalina w wagonie, którym udał się na konferencję jałtańską

W drodze z Tbilisi do Gori, po prawej ręce widać miasto przesiedleńców z Osetii Południowej, ewakuowanych z tego rejonu po wybuchu ostatniej wojny. Według opowieści naszych przewodników, miasteczko wzniesiono w ciągu kilku dni. To imponujące, bo prezentuje się wcale nieźle, jest schludne i w niczym nie przypomina „barakowisk”, z jakimi zwykle kojarzą się obozy dla uchodźców.

Najsilniejszą stroną Gruzji jest niewątpliwie smaczna kuchnia. Wiele z zakosztowanych tam potraw próbowałem także w polskich „gruzińskich” restauracjach, ale żadna nie smakowała tak dobrze, jak na Kaukazie. Uniwersalne i tanie chaczapuri („serowy chleb” albo uboga wersja pizzy – jak kto woli) w różnych odmianach, gruzińskie pierogi, czyli chinkali (smaczne, ale nie da się ich zjeść nie brudząc rąk i – w moim wypadku – połowy twarzy), szaszłyki, lobio (na bazie popularnej w tym kraju fasoli), a na deser czurczchela, zwana szumnie „kaukaskim snickersem”, a z wyglądu przypominająca długą kiełbasę i tak też eksponowana na straganach. W tej mozaice nie może oczywiście zabraknąć napojów, czyli najczęściej wina, choć ja osobiście preferuję gruzińskie brandy (np. Sarajishvili). Niezła jest także winogronowa wódka, zwana czaczą. Niestety, prężny niegdyś gruziński przemysł herbaciany (wszyscy chyba pamiętają z piosenki mityczne „herbaciane pola Batumi”) kompletnie podupadł. Gruzja, jak i cały Kaukaz, nie jest niestety krainą piwoszy i o kupieniu smacznego browaru można raczej zapomnieć. Na ewentualnego kaca najlepszym lekarstwem jest słynna na całym świecie woda mineralna Borjomi. Od niedawna wznowiono również jej sprzedaż w Polsce. Niestety, krótko po tej informacji, gruchnęła wieść, że marka przejdzie w ręce rosyjskie, ku rozpaczy chyba każdego, komu woda Borjomi jest bliska.

Gruzińskie jedzenie

Skoro już o Bordżomi (bo woda Borjomi pochodzi z miasta o tej samej nazwie, tj. – spolszczając – Bordżomi)… Miasto kandydowało do organizacji zimowych igrzysk olimpijskich w 2014 roku. Gdy przyjedzie się na miejsce, wspomnienie tego faktu brzmi jak bardzo ponury dowcip. Jest 1 listopada i niby już po sezonie (przynajmniej letnim), ale wszechogarniająca atmosfera ponurej beznadziei jest trudna do wytrzymania. O ile ujęcie ciepłego źródła znajduje się w głównym parku, o tyle ujęcie wody zimnej jest tragiczne. Należy wspiąć się na skarpę przy rzece, przejść przez kładkę, następnie wzdłuż koryta rzeki – bardzo wąską (a w deszczu – błotnistą) ścieżką. Jak na flagowy produkt miasta, dostęp do niego jest zdecydowanie zbyt trudny.

Dopiero w Bordżomi w pełni zdaliśmy sobie sprawę, jak bardzo rozwinięte u Gruzinów jest leniuchowanie. Była może godzina 10 rano, gdy spacerowaliśmy po mieście. Z trudem udało nam się kupić coś na śniadanie. Ulice były opustoszałe. Wypicie kawy około 11 również nastręczyło pewne trudności – poza tym okazało się, że w kawiarni nie ma… mleka. Na dworcu kolejowym wszystkie okna były zabite dechami. Dramat, i trudno wyobrazić sobie igrzyska olimpijskie rozgrywane w takim miejscu. Jedynym plusem Bordżomi jest naturalnie doskonała lokalizacja pośród górzystych terenów. Jednakże kolejka linowa, jedna z atrakcji bordżomskiego parku, zakończyła swoje działanie z dniem 31 października i 1 listopada nie mogła niestety nas obsłużyć.

Bordżomi

A w pobliskim lesie jedliśmy gumę do żucia z drzewa. Podobno nie umiera się od tego:

Guma do żucia z żywicy

Jeśli jednak Bordżomi ma być symbolem gruzińskiego lenistwa, pozerstwa, przepychu i próżności, to do opisania Batumi zabrakłoby skali. To miasto (?) w niczym nie przypomina jakiegokolwiek miejsca, jakie widziałem do tej pory. To połączenie Las Vegas z przysłowiowym Wąchockiem, przenikanie się najbardziej wyuzdanego Zachodu z najbardziej pocztówkowym i stereotypowym Wschodem, amalgamacja snobistycznej klasy wyższej i zwykłych małomiasteczkowych plebejuszy. Ekscentryczność, przejawiająca się w takich pomysłach jak budowa fontanny wódki (staliśmy przy niej kilkanaście minut i nie poczęstowała nas niestety czaczą – może dlatego, że było już po sezonie), diabelski młyn na dachu drapacza chmur albo hotele stylizowane na amerykańskie Miami Beach. Przy wjeździe do miasta czytamy na wielkim banerze cytat z Donalda Trumpa. Wielki inwestor wita turystów słowami „In five years, Batumi will be the best city in the world”. Z całym szacunkiem dla osiągnięć biznesowych Trumpa, w sprawie Batumi pomylił się i to okrutnie. Mam nadzieję, że za tę blagę zainkasował chociaż porządne pieniądze od władz miasta. No… Chyba, że Donald Trump zainwestuje w rozwój Batumi swoje prywatne pieniądze, o czym zresztą swego czasu było głośno.

Jeśli chcecie w Batumi podziwiać takie widoki…

Batumi

Batumi

Batumi

… wynajmijcie apartament nie dalej niż w promieniu 300 metrów od plaży. 400 metrów od plaży drogi nagle tracą asfalt, a z budynków wyziera postkomuna…

Batumi – rzut beretu od centrum miasta

W Batumi, na plus na pewno zaciszny ogród botaniczny o bogatej tradycji, w którym spędziliśmy prawie pół dnia.

Ogród botaniczny w Batumi

Ogród botaniczny w Batumi

Realia komunistyczne trafiły więc w Gruzji na bardzo podatny grunt. System, który przynajmniej części społeczeństwa pozwalał żyć w wystawnym przepychu, łechtał drzemiącą w tym narodzie próżność, umiłowanie życia ponad stan i potrzebę obdarowywania innych kosztownymi prezentami. Poza paletą negatywnych cech, każdy Gruzin jest bowiem z natury gościnny i życzliwy, czuły na punkcie honoru gospodarza. Należy podkreślić, że ta gościnność wyraźnie odbiega od przysłowiowej polskiej gościnności, o której lubi się przypominać przy wielu okazjach. W Gruzji gościnność jest wartością żywą i praktykowaną, a nie uśpionym od dawna narodowym mitem.

Najzabawniejszym, choć dość irytującym problemem w Gruzji jest poczta. Zakup kartek pocztowych graniczy z cudem, to produkt, który zupełnie się w tym kraju nie przyjął. W Batumi, turystycznej perełce Gruzji, poczciarka sprzedała nam jakieś zakurzone archiwalia z czasów Gruzińskiej Socjalistycznej Republiki Rad. Załączam skan dla celów dowodowych.

Front kartki pocztowej

Tył kartki pocztowej

Samo znalezienie urzędu pocztowego jest wyzwaniem. W Tbilisi szukaliśmy go z Kachą około pół godziny, po czym – nie wpadając na żaden trop – zrezygnowaliśmy. Urzędy często zmieniają adresy i połapanie się w tym jest trudne nawet dla tubylca.

Ostatniego dnia podróży po Kaukazie, wróciliśmy do Tbilisi zrobić ostatnie zakupy i zrelaksować się przed powrotem do kraju. Jednym z symboli miasta są łaźnie. Nazwa stolicy kraju pochodzi zresztą od ciepłych wód. Można powiedzieć, że Tbilisi to po polsku Cieplice. Łaźnie są rozlokowane w bardzo klimatycznych miejscach. Nie są typową atrakcją turystyczną, przeciwnie – przychodzą do nich prawie sami Gruzini. Wszystko tak trochę na pograniczu starodawnej tradycji i komunistycznych naleciałości. Do kąpieli można zamówić sobie dzban gorącej herbaty z cytryną. Z ciekawostek: zdziwiło nas, że łaźnia zaopatruje gości w prześcieradła zamiast ręczników. Okazało się jednak, że są one dużo bardziej efektywne. Tak żebyście wiedzieli, jak to wygląda:

Łaźnia w Tbilisi

Łaźnia w Tbilisi

W jednym z pociągów na naszej trasie podróżowaliśmy w kuszetce z Szotą Iatashvilim, dość znanym gruzińskim poetą. Iatashvili był po solidnej dawce koniaku (kapka ostała mu się jeszcze w butelce, którą dzierżył), ale pewnie tylko dzięki tej odrobinie śmiałości, jaką wyzwala alkohol, był w stanie improwizować trochę po angielsku. Znał osobiście autora książki, którą akurat czytałem (wspomniany „Toast za przodków” Góreckiego). Tłumaczka z sąsiedniego przedziału wystosowała w jego imieniu oświadczenie, po czym położyliśmy się spać. A mnie przypomniała się piosneczka:

← Older posts

Disclaimer

Wszelkie teksty zamieszczone na niniejszym blogu stanowią odzwierciedlenie wyłącznie moich prywatnych poglądów, myśli i opinii oraz nie są stanowiskiem żadnej instytucji lub organizacji, z którą jestem lub byłem związany zawodowo.

Wprowadź swój adres email, aby śledzić tego bloga i otrzymywać notyfikacje o nowych notkach.

Najnowsze wpisy

  • Evonomics and other miserable attempts to reinstate communism
  • Historia pewnego rewolucjonisty
  • Biedni Polacy patrzą na 500 złotych
  • Jak zostałem piwowarem domowym
  • MdM: jak zniszczyć dobry program

Archiwum

  • Grudzień 2016
  • Lipiec 2016
  • Luty 2016
  • Styczeń 2016
  • Październik 2015
  • Sierpień 2015
  • Czerwiec 2015
  • Maj 2015
  • Kwiecień 2015
  • Marzec 2015
  • Luty 2015
  • Styczeń 2015
  • Lipiec 2014
  • Maj 2014
  • Kwiecień 2014
  • Marzec 2014
  • Styczeń 2014
  • Listopad 2013
  • Lipiec 2013
  • Maj 2013
  • Kwiecień 2013
  • Luty 2013
  • Styczeń 2013
  • Grudzień 2012
  • Październik 2012
  • Sierpień 2012
  • Lipiec 2012
  • Czerwiec 2012
  • Kwiecień 2012
  • Marzec 2012
  • Luty 2012
  • Styczeń 2012
  • Grudzień 2011
  • Listopad 2011
  • Sierpień 2011
  • Lipiec 2011
  • Czerwiec 2011
  • Listopad 2010
  • Kwiecień 2010
  • Luty 2010
  • Grudzień 2009
  • Listopad 2009
  • Październik 2009
  • Wrzesień 2009
  • Czerwiec 2009

Blogroll

  • Adam Szostkiewicz
  • Cafe Hayek
  • David Friedman
  • Dział Zagraniczny
  • Edwin Bendyk
  • Freakonomics
  • Greg Mankiw
  • Henryka Bochniarz
  • High Book Value
  • Into Americas
  • Jacek Maliszewski
  • Jak oszczędzać pieniądze?
  • Jan Winiecki
  • Janusz Jankowiak
  • Leszek Jażdżewski
  • Maciej Samcik
  • Michał Stopka
  • Olgierd Rudak
  • Piotr Kuczyński
  • Robert Gwiazdowski
  • Scott Sumner
  • Stand-Up Economist
  • Steve Levitt
  • Tyler Cowen
  • Wykresologia

Moje linki

  • Akademia Leona Koźmińskiego
  • CAIA Association
  • Deloitte
  • Dom Spotkań z Historią
  • European University College Association
  • EUSTORY: History Network for Young Europeans
  • Fundacja im. Lesława A. Pagi
  • Fundacja Ośrodka KARTA
  • Genealodzy.pl
  • Generation Europe
  • Polskie Stowarzyszenie Piwowarów Domowych
  • Rada Reklamy
  • Szkoła Główna Handlowa
  • Wydział Nauk Ekonomicznych UW

Kategorie

  • English
  • Gospodarka
  • Historia
  • Kultura
  • Ogólne
  • Podróże
  • Polityka
  • Prywatne
  • Przedsiębiorstwo
  • Sport

Meta

  • Zarejestruj się
  • Zaloguj się
  • Kanał wpisów
  • Kanał komentarzy
  • WordPress.com

Polub na Facebooku

Polub na Facebooku

Profil LinkedIn

View Marcin  Senderski's profile on LinkedIn

MÓJ TWITTER

Moje Tweet'y

Statystyki

  • 14 300 wizyt

Najczęsciej klikane

  • Brak

Stwórz darmową stronę albo bloga na WordPress.com.

Prywatność i pliki cookies: Ta witryna wykorzystuje pliki cookies. Kontynuując przeglądanie tej witryny, zgadzasz się na ich użycie. Aby dowiedzieć się więcej, a także jak kontrolować pliki cookies, przejdź na tą stronę: Polityka cookies
  • Obserwuj Obserwujesz
    • Ekonomia po partyzancku
    • Already have a WordPress.com account? Log in now.
    • Ekonomia po partyzancku
    • Dostosuj
    • Obserwuj Obserwujesz
    • Zarejestruj się
    • Zaloguj się
    • Zgłoś nieodpowiednią treść
    • Zobacz witrynę w Czytniku
    • Zarządzaj subskrypcjami
    • Zwiń ten panel
 

Ładowanie komentarzy...