• Brudnopis
  • O mnie
  • Oeconomia pauperum
  • Repozytorium tekstów i wystąpień

Ekonomia po partyzancku

~ Liberalny głos w twoim domu

Ekonomia po partyzancku

Category Archives: Prywatne

Jak zostałem piwowarem domowym

06 Środa Sty 2016

Posted by Marcin Senderski in Prywatne

≈ Dodaj komentarz

Tagi

piwo, piwo domowe, piwo rzemieślnicze, piwowar domowy, piwowarstwo domowe, Polskie Stowarzyszenie Piwowarów Domowych, warzenie piwa w domu, zacieranie ze słodów

Intuicyjnie, piwo było zawsze trunkiem najbliższym mojemu sercu, choć jeszcze do 2011 roku byliśmy jako kraj absolutną piwną pustynią. Można z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że przed 2011 rokiem napicie się w Polsce dobrego piwa było niemal niemożliwe.

Przyjmuje się, za BJCP (Beer Judge Certification Program), że stylów piwnych jest około stu. Ich hybryd jest nieskończenie wiele. Polskie piwowarstwo przemysłowe raczyło nas przez długie lata wyłącznie jasnym eurolagerem, ewentualnie w porywach pilsem. Dopiero w ostatnich latach sięgnięto po koźlaki, portery bałtyckie, piwa pszeniczne (choć często wciąż dolnej fermentacji). Jeśli nie liczyć należącego do Żywca browaru w Cieszynie, jakość tych trunków jest raczej mierna.

Niektórym wydaje się, że pijąc Kasztelana, Perłę Chmielową czy Książęce, sięgają szczytów. Te osoby nie połknęły jeszcze matriksowej niebieskiej pigułki (choć trzeba zaznaczyć, że są i tacy, którzy spróbowali nowej fali i z przekonaniem stwierdzili, że wolą jasne lagery – bywa i tak, choć rzadko). Niestety, są to tylko i wyłącznie marki wylansowane na piwa premium, które wcale nimi nie są.

Porter Żywiecki (obecnie jako Porter Cieszyński) – przez długie lata jedyne wysokiej jakości piwo koncernowe w Polsce

Porter Żywiecki (obecnie jako Porter Cieszyński) – przez długie lata jedyne wysokiej jakości piwo koncernowe w Polsce

Jednak gdy w maju 2011 debiutował Browar Pinta i wychodził „Atak Chmielu”, mnie było jeszcze daleko do świadomej konsumpcji piwa. Oczywiście, pojawiały się od czasu do czasu w mojej lodówce jakieś ciekawsze egzemplarze, ale brakowało mi teoretycznych fundamentów do świadomej selekcji piw, które chciałbym spróbować.

Pierwszym poważnym wyłomem był sklep z piwami regionalnymi w Zielonce pod Warszawą, który odkryłem pewnego pięknego dnia na trasie z Warszawy do Kobyłki. Tam pierwszy raz zetknąłem się ze słowem „ejl” (ale), oznaczającym piwo górnej fermentacji. Wcześniej znałem je tylko z krzyżówek, gdzie było deskryptorem jakiegoś niemal mitycznego angielskiego stylu piwa. Oglądam stare zdjęcia. Moja półka piw na Euro 2012 wciąż składała się jednak głównie z czeskiego i niemieckiego importu, choć znalazło się też miejsce dla „Viva la Wita!” od Pinty.

Drugim wyłomem była gala „Piwne Pozytywy” w 2013 roku, na którą zostałem zaproszony jako arbiter Komisji Etyki Reklamy. Na gali zetknąłem się z środowiskiem Polskiego Stowarzyszenia Piwowarów Domowych (PSPD), reprezentującym piwowarów domowych oraz z Andrzejem Sadownikiem, patronem, ojcem chrzestnym, ojcem biologicznym, dziadkiem i pradziadkiem polskiego Kraftu (słowniczek ad hoc: Kraft = piwowarstwo rzemieślnicze). Bodaj pierwszy raz uświadomiłem sobie wówczas fakt, że piwo może być warzone w domu. Rewelacja.

Potem sprawy potoczyły się już szybko. Podjąłem decyzję kierunkową o założeniu browaru domowego. Katalizatorem było spostrzeżenie, że podobną inicjatywą zajęli się Wojtek i Adam Karczowie (tutaj ich film o warzeniu piwa), u których „terminowałem” na naukach i którzy przekierowali mnie na blog powszechnie już znanego piwnego guru, Tomasza Kopyry.

Premiera Grand Champion Birofilia 2014, Warszawa, fot. Maciej Szczepkowski

Działalność popularyzatorska Tomka (cykl „Warzę z Kopyrem” dla piwowarów, kurs sensoryczny dla świadomych konsumentów, „100 pytań do Kopyra” dla głodnych wiedzy oraz kąśliwa publicystyka demitologizacyjna w postaci „1000 IBU” i „Piwnych mitów”) i innych blogerów (Beervault, Małe piwko, Piwolog radzi, Piwolucja, Polskie minibrowary) oraz rosnące grono piwowarów domowych zrzeszonych w PSPD, wydającym kwartalnik „Piwowar”, przyczyniły się do wzrostu wiedzy o piwie, krzewienia piwnej kultury i świadomości, że piwo może być czymś dużo więcej niż rynsztokową cieczą dla meneli.

Od dłuższego czasu, jeśli przebywam za granicą zawsze staram się odszukać sklep z lokalnymi, ciekawymi piwami. Nie jestem typowym turystą piwnym, ale kolekcjonowanie nowych doznań stało się dla mnie rutyną. Bardzo rzadko zdarza mi się pić to samo piwo dwukrotnie. W 2014 roku w polskim piwowarstwie rzemieślniczym były 442 premiery. Samo pierwsze półrocze 2015 roku przyniosło już 471 nowości, a cały rok zamknęliśmy liczbą 1001!. Mamy więc na rynku wystarczająco dużo wypustów, aby zapełnić każdy dzień roku czym innym.

Włochy

Włochy

Grecja

Grecja

Zaczynam warzyć…

Pierwsze piwo uwarzyłem w marcu 2014 roku. Było to oczywiście American India Pale Ale, bo największą frajdą wówczas było dowalenie aromatycznego chmielu. Dokładnie w tym samym czasie zacząłem świadomie sięgać po lepsze piwa w sklepach specjalistycznych. Moje doświadczenia piwowarskie i konsumenckie rozwijały się równolegle.

Obecnie mam na koncie 26 warek. Jak to się stało? Dlaczego w ogóle zacząłem?

Najbardziej pociąga swoboda tworzenia własnych receptur. Pierwsze cztery warki uwarzyłem jeszcze według receptur proponowanych przez sklepy z surowcami piwowarskimi (zaczynałem od twojbrowar.pl i browamator.pl, teraz najczęściej korzystam z piwowarskiej porównywarki cen). Potem wziąłem się za własną twórczość. Na samym początku nie miałem wielkiego pojęcia, jak poznać dobre piwo i czym powinno się charakteryzować (a w konsekwencji – jak je umiejętnie wyprodukować). Miałem marną wiedzę o różnych stylach i sensoryce. Ze zdziwieniem odkrywałem bogactwo surowców i zobaczyłem, że uwarzenie ciekawego piwa nie polega na dodaniu soku wiśniowego albo imbiru przy rozlewie. Dziś nadal nie uważam się za wielkiego znawcę tematu, ale postęp, w porównaniu z początkami moich zainteresowań, jest niebagatelny.

Tajemnic na uwarzenie dobrego piwa jest kilka. Można pójść w stronę idealnie zbalansowanego, stylowego trunku. Można – odważniej – pokusić się o piwo bezkompromisowe, rewolucyjne i jedyne w swoim rodzaju, ryzykując jednak plwociny częstowanych, którzy na goryczkę na poziomie 100 IBU albo na słód wędzony torfem w zasypie (dający aromat asfaltu, bandaży i spalonych przewodów elektrycznych) mogą nie być gotowi. Trzeba zatem zawsze odpowiedzieć sobie na pytanie dla kogo warzymy – dla siebie? Dla początkujących znajomych? Dla świadomych piwoszy? Na wymianę dla innych piwowarów domowych? Na konkurs piw domowych? Zazwyczaj jest tak, że dla każdej z tych grup po trochu. Nieuchronną tego konsekwencją jest fakt, że nie zawsze wszyscy będą zadowoleni.

Piwowarstwo to hobby dające ogromnie dużo satysfakcji, ale też wymagające niesamowitych pokładów cierpliwości i pokory. Ważne jest nie tylko wyczucie i pomysłowość przy tworzeniu receptury, ale i perfekcja wykonania (kontrola temperatury, timing, czystość). Trzeba jednak w tym miejscu wspomnieć, że można oczywiście uprawiać piwowarstwo domowe w wersji light i wówczas nie ma żadnego problemu – warzymy z ekstraktów lub brewkitów, co nie stanowi wielkiej filozofii. Jeśli warzymy na własny użytek, bo chcemy po prostu mieć piwo lepsze niż w sklepie, to poziom skomplikowania całej zabawy jest naprawdę niewielki.

Prawdopodobnie nawet gdyby kiedyś udało mi się spełnić marzenie o komercyjnym warzeniu piwa, nadal produkowałbym je równolegle w domu. Dla samej przyjemności jaką daje niczym nieograniczona swoboda twórcza.

Jak to się konkretnie robi?

Jak się warzy piwo w domu? O tym najlepiej opowie film, którym dzielę się poniżej i który nagrałem specjalnie na potrzeby ilustracji tego tekstu.

W skrócie, dla niecierpliwych, proces warzenia piwa składa się z następujących etapów:

  1. Zaprojektowanie receptury (wybór stylu oraz wybór produktów: słód, chmiel, drożdże, dodatki)
  2. Zacieranie, czyli ekstrakcja cukrów prostych ze słodów
  3. Filtracja i wysładzanie (oba nieobowiązkowe; w metodzie brew-in-a-bag etap filtracji nie występuje), czyli odfiltrowanie młóta przy jednoczesnym wypłukaniu możliwych do uzyskania cukrów prostych
  4. Gotowanie z chmieleniem, czyli dodawanie chmielu na goryczkę, na smak i aromat, oraz ewentualnych dodatków
  5. Chłodzenie i zadawanie drożdży
  6. Fermentacja burzliwa (przedział temperaturowy zależy od stylu piwa; górna fermentacja to zwykle ok. 18-20 stopni, dolna – ok. 8 stopni) – zdecydowanie najistotniejszy etap produkcji, przy którym można najwięcej zepsuć
  7. Fermentacja cicha, z możliwością dochmielenia piwa „na zimno” (wyłącznie na aromat)
  8. Rozlew, w warunkach domowych najczęściej do butelek
  9. Refermentacja, prowadząca do nagazowania (w warunkach domowych najczęściej używa się sacharozy lub glukozy w niewielkiej ilości, która następnie jest zjadana przez pozostałe w piwie drożdże, a w czasie tego procesu wydziela się dwutlenek węgla)
  10. Leżakowanie, rozpoczyna się równolegle z refermentacją i w zależności od stylu może trwać od dwóch tygodni (piwa lekkie, pszeniczne) do nawet kilku miesięcy (piwa mocne, ciemne)
  11. Marketing i konsumpcja

W różnym stopniu lubię różne etapy. Dopóki nie zdecydowałem się na zacieranie w torbie (brew-in-a-bag), największym zmartwieniem była oczywiście filtracja. Teraz uciążliwe jest chłodzenie (nie posiadam na chwilę obecną chłodnicy) oraz rozlew, który wyciąga te 3 godziny z życia, a przy którym piwowar nie wnosi już po prostu wartości dodanej.

Jeśli mowa o marketingu, mój browar nosi nazwę „Kacerz”, a nazwy piwa nawiązują najczęściej do Biblii i historii protestantyzmu.

Etykieta warki #9 "Warowny Grodzisz"

Etykieta warki #9 „Warowny Grodzisz”

Etykieta warki #17 "Filthy Lucre"

Etykieta warki #17 „Filthy Lucre”

Mity o warzeniu piwa w domu

Wiele już powiedziano o mitach piwnych ogółem: puszki gorsze od butelek, sprzedaż przeterminowanego piwa, bydlęca żółć zamiast chmielu, piwo ze spirytusu, piwo niepasteryzowane lepsze od pasteryzowanego. Wszystko obalone. Co z mitami o domowym warzeniu?

„Nielegalne”

Warzenie piwa w domu jest legalne, o ile jest wyrabiane na własny użytek.

„To pewnie nie kupujesz w ogóle piwa w sklepie”

Przeciwnie. Swojego piwa nie piję prawie w ogóle, wyłączając degustacje w ramach „kontroli jakości”. Niemal całość idzie na częstowanie rodziny i znajomych oraz na wymianę, czasami też na konkursy.

„Fajne, prawie takie jak w sklepie”

Dla żadnego poważnego piwowara domowego replikacja „Żubra” nie jest celem, a tekst o piwie jakości sklepowej nie jest komplementem.

„Rozumiem, wino domowe, ale piwo?”

Wielu z nas ma wśród znajomych lub rodziny kogoś, kto wyrabiał w domu wino. Jest to dość proste. Jedynymi składnikami są winogrona i cukier. Resztę robi czas. Piwowarstwo jest dużo bardziej skomplikowane, ze względu na dużo większą liczbę kombinacji między gatunkami słodów, chmielu oraz szczepami drożdży. Do tego dochodzą dodatki (np. przyprawy). Jeśli coś da się dodać do piwa, można być pewnym, że ktoś gdzieś już dany składnik dodał, czasem dla marketingu, ale to czasem jako pierwsze skrzypce. Było już zatem piwo z dodatkiem jąder wieloryba wędzonych owczym łajnem, a w Polsce: piwo z burakiem, wędzoną śliwką czy ostrygami (wszystkie dobre!).

Ja sam uwarzyłem np. dunkelweizena z wędzonymi pomidorami, lagera z pistacjami czy saisona z kminkiem, a ostatnio foreign extra stouta z płatkami kokosowymi i suszoną skórką słodkiej pomarańczy.

Te rozważania wiążą się to bardzo często z innym mitem, który każe postrzegać piwo jako napój plebejski (szczególnie w kontrze do wina). Jest to nieprawda (a przynajmniej nie powinna to być prawda) – przygotowanie dobrego piwa wymaga więcej kunsztu i innowacji.

I najważniejsze – piwo jest napojem demokratycznym. Można je produkować w każdym klimacie – Polska nie jest gorzej pozycjonowana niż Włochy czy Hiszpania, jak to ma miejsce w przypadku wina ze względu na mniej korzystne terroir. O ile nie ma w zasadzie górnej granicy ceny wina, o tyle trudno jest znaleźć na świecie piwo (wyłączając mega limitowane edycje), za butelkę którego trzeba byłoby zapłacić (w dolarach) kwotę trzycyfrową.

Przy okazji zapraszam na fan page mojego browaru domowego na facebooku.

Jak zostałem genealogiem

10 Poniedziałek Sier 2015

Posted by Marcin Senderski in Historia, Prywatne

≈ 2 Komentarze

Tagi

analfabetyzm, badania genealogiczne, drzewo genealogiczne, genealogia, genealogia rodzinna, Polska XIX wieku, przodkowie, wywód przodków

Rozpoczynam cykl dzielenia się z Wami swoimi hobby. Tym razem będzie o genealogii, zainteresowaniu wciąż chyba dość egzotycznym i kojarzonym głównie ze starszymi ciotkami. Chciałbym ten obraz nieco odbrązowić, przedstawiając tę dziedzinę badań – jakby nie było – historycznych jako ciekawą i dającą wiele satysfakcji. Badanie dziejów własnej rodziny jest doskonałym uzupełnieniem zainteresowania historią powszechną, choć może być też preludium do tych zainteresowań. Makro- i mikrohistoria wzajemnie się przenikają – wiedząc co nieco o realiach społeczno-gospodarczych w dawnych wiekach korci żeby przekonać się, jak pozycjonowali się w tych realiach nasi przodkowie.

Moja przygoda miała swoje źródło inspiracji wiele lat temu – zaczęło się od dość przypadkowego i niepozornego odkrycia. Szperając w domowych szufladach natknąłem się na odpis aktu zgonu mojej prababki, który nastąpił trzy miesiące przed moim urodzeniem. Można było odczytać z niego, że ojciec owej prababki miał na imię Marcin, czyli tak samo jak ja. Niby bez znaczenia, ale wówczas było to dla mnie ciekawe objawienie (dziś wśród moich przodków mam ośmiu Marcinów i nie robi już to na mnie większego wrażenia).

Przez długi czas nie miałem zielonego pojęcia, jak zabrać się do genealogii. Przeprowadziłem jakieś wstępne, nieustrukturyzowane wywiady ze starszymi członkami rodziny, ale po dotarciu do ściany nie wiedziałem co dalej. Pierwszy raz archiwum (konkretnie Archiwum Narodowe w Krakowie) odwiedziłem w marcu 2011 roku. I choć wywiady nadal uważam za ważne i konieczne, to właśnie archiwa stanowią drzwi do świata prawdziwych badań genealogicznych. Przyspieszony kurs rosyjskiego (konieczny do odcyfrowania wszystkich metryk z zaboru rosyjskiego z lat 1868-1914), odświeżenie łaciny i hajda!

Dziś moje (i żony) drzewo genealogiczne liczy prawie 8,5 tysiąca osób, opatrzonych kilkoma tysiącami dokumentów źródłowych i fotografii. Najstarsza dowiedziona data wydarzenia dotyczącego moich przodków to 28 września 1723 roku, kiedy w Damicach (obecnie powiat krakowski) urodził się jeden z moich pradziadów, Michał Wieczorek. Pierwsza data związana z małżeństwem to 21 listopada 1734 roku, kiedy w Minodze (obecnie powiat krakowski) pobrali się Jan Czechowicz i Salomea Wójcik. Pierwsza data zgonu – 11 lutego 1771 roku – to śmierć Anny Krawczyk z domu Głowackiej w parafii Poręba Górna (obecnie powiat olkuski).

Artykuł nie będzie raczej ciekawy dla osób otrzaskanych w genealogii, ale jak mniemam, takich jest mniejszość. Zaznaczam także, że tekst nie ma charakteru instruktażowego. Przedstawię jedynie dziesięć tez, które wydają mi się istotne w kontekście historii naszych rodzin.

1. Pochodzimy od niepiśmiennych chłopów

To może być dla niektórych szokujące, ale większość z nas ma czysto chłopskie korzenie. Co prawda wielu genealogów kreśli prawdopodobnie słuszną hipotezę, że rodowód zdecydowanej większości Polaków sięga Mieszka I, ale niewielu może się poszczycić dowodami na taką koligację (swego czasu chwytliwym nagłówkiem w polskich mediach stała się informacja, że Bronisław Komorowski i Jarosław Kaczyński są kuzynami). Emigracje, prześladowania oraz ludobójstwa polskiej inteligencji sprawiły, że niewiele wśród nas szlachetnie urodzonych, a nawet zwykłych mieszczan. Mimo to, szkolna wersja historii Polski uczy nas, żeśmy potomkami szlachty, mamy być dumni z Konstytucji 3 Maja i powstańców listopadowych. Jednak, jak dowodzi brawurowy spektakl Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego „W imię Jakuba S.” – mentalnościowo (a i biologicznie) znacznie bliżej nam do Jakuba Szeli niż do ziemian, którym jego totumfaccy podrzynali gardła. Co nieco można o tym poczytać także w dobrym artykule, jaki ukazał się w 2011 roku w „Polityce” („Rola i niedola”). Za nim cytuję też przygnębiający dość opis polskiego chłopa, jaki sporządził angielski pisarz George Burnett na początku XIX wieku:

„Jest niskiej postury i wygląda, jakby przedwcześnie przestał rosnąć. Ma małe, szare oczka, krótki nos, zazwyczaj nieco zadarty; włosy na ogół barwy zbliżonej do żółtej, choć czasami ciemniejsze; oblicze również żółtawe, jakby mocno opalone – co latem odpowiada stanowi faktycznemu. Sprawia wrażenie przygnębionego i otępiałego; chód ma ciężki i pozbawiony życia”

Wbrew pozorom, stan chłopski przodków dla genealoga może okazać się błogosławieństwem w poszukiwaniach, gdyż w przeciwieństwie do powstańców – byli mniej ruchliwi i raczej nie chowano ich w zbiorowych i bezimiennych mogiłach… A tak stało się na przykład z 42 powstańcami poległymi w potyczce z wojskiem rosyjskim pod Glanowem i Imbramowicami w 1863 roku.

Ludzie byli niepiśmienni jeszcze do niedawna. Nawet rządom II Rzeczypospolitej nie udało się wyeliminować zjawiska analfabetyzmu. Większość aktów stanu cywilnego kończyła się taką oto nieśmiertelną formułką (pisownia oryginalna):

„Akt ten Stawaiącemu i Świadkom przeczytany, agdy Ci iako włościanie pisać nieumieią przez mnie podpisany został” [podpis plebana]

Akt chrztu Marcina Głowy (sygn. 96/1829) z księgi metrykalnej parafii rzymskokatolickiej w Wawrzeńczycach (ob. pow. krakowski) za 1829 rok

Brak wykształcenia, czy choćby umiejętności pisania i rachowania, niekoniecznie wynikać musiał z braku takich możliwości. Jak można wywnioskować z poniższego opisu z końca XVIII wieku, włościanie uważali, że posyłanie dzieci na nauki jest stratą czasu. Niezwykłe i przepełnione goryczą jest to świadectwo, które dał proboszcz parafii Smardzowice pisząc m.in., że „tu potrzeba do oddawania dzieci na rodziców musu, którzy zwłaszcza po kilkoro ich mając, wolą swe dzieci widzieć próżnujące i karki łamiące, niż do czego się dobrego garnące z niezmierną swoją i krajową szkodą”.

Fragment spisu Komisji Porządkowej Cywilno-Wojskowej dla parafii Smardzowice (ob. pow. krakowski)

Fragment spisu Komisji Porządkowej Cywilno-Wojskowej dla parafii rzymskokatolickiej Smardzowice (ob. pow. krakowski)

Choć większość źródeł podaje, że chłopi mimo bardzo trudnych warunków życiowych najczęściej nie głodowali, to jednak ich sytuacja w okresie I Rzeczypospolitej oraz przez większą część zaborów, była nie do pozazdroszczenia. Odium winy za taki a nie inny stan rzeczy (i m.in. niechęć włościan do edukacji) należy zatem obarczyć klasy rządzące krajem.

2. Ludzie do XIX wieku żyli naprawdę krótko

Średnia życia moich pradziadków to jeszcze 74 lata, ale prapradziadków i praprapradziadków – już tylko około 55-58 lat.

Osoby długowieczne należały do rzadkości. Szczególnie wśród mężczyzn, śmierć następowała szybko. Spośród moich prapradziadków, najbardziej sędziwy dożył siedemdziesiątki (zmarł w Tychach w 1959 roku). Tak się składa, że jego żona była moją najbardziej sędziwą praprababką i dopiero zabłąkana furgonetka zatrzymała jej licznik na 86 latach. Wśród praprapradziadków już tak dobrze nie jest – nikt nie dobił do siedemdziesiątki.

W artykule „Życie naszych przodków: krótko, ale zdrowo” Agnieszka Krzemińska pisze, że choć średnia życia naszych przodków była dużo niższa niż obecnie, to jednak zdecydowanie rzadziej chorowali oni na nowotwory. Rodzi to w dzisiejszych czasach szereg nieporozumień, które części z nas każą wierzyć, że np. sposób odżywiania się naszych antenatów był tajemnicą ich zdrowia. Prawda jest jednak zgoła inna (o czym pisze też Krzemińska w swoim tekście) i banalna w swej prostocie – większość naszych pradziadów żyła po prostu zbyt krótko, by mogły ujawnić się u nich choroby genetyczne. Nie mieli szansy na nie umrzeć, bo umierali na zapalenie płuc, grypę, tyfus lub w połogu.

3. Dzieci umierały na potęgę

W tym kontekście zawsze szokują mnie wypowiedzi prawicowych polityków czy organizacji, głoszących, że żyjemy w tzw. „cywilizacji śmierci”. Ci ludzie z pewnością nigdy nie zadali sobie trudu zajrzenia do ksiąg zgonów z okresu życia swoich pradziadów.

Zagrożone były też matki, choć śmierć w połogu była zdecydowanie rzadsza od śmierci noworodka.

Wszystko to sprawia, że badania genealogiczne bywają przykre. Na przykład, gdy popatrzę na rodzinę mojego pra(5)dziadka, Sebastiana Biesagi.

Z pierwszą żoną miał siedmioro dzieci:

  1. Kazimierz (1828-1847)
  2. Stanisław (1829-1829)
  3. Katarzyna (1830-1833)
  4. Julianna I (1833-1836)
  5. Julianna II (1839-1884) – moja pra(4)babka, jedyna z rodzeństwa, która dożyła wieku dojrzałego
  6. Filip (1841-1842)
  7. Antoni (1843-1843)

Z drugą żoną:

  1. Katarzyna (1844-1846)
  2. Antoni (1847-1847)

Jednym słowem, osoby mówiące o cywilizacji śmierci muszą zaktualizować swoją wiedzę.

Aleksander Gierymski, „Trumna chłopska” (olej na płótnie) [domena publiczna, Wikimedia Commons]

Także i z tego powodu dzietność była duża. W swoim drzewie mam dwa małżeństwa z udokumentowaną liczbą 14 dzieci i jeszcze 19 innych związków z liczbą dzieci 10 lub więcej.

4. Wiedza medyczna była szczątkowa

Pośrednio łączy się to z punktami 2. i 3. W niektórych regionach i w niektórych latach zapisywano przy akcie zgonu przyczynę śmierci. Nie wiem, czego było to wyrazem, ale na pewno nie pokory wobec własnego ograniczenia poznawczego. Z niektórych zapisów można boki zrywać, szczególnie jeśli śmierć osoby trzydziestoletniej jest opisana jako naturalna.

Przyczynę zgonu 6-miesięcznego dziecka też bez ceregieli opisywano jako „ordinaria”.

Akt zgonu Marii Jaszczyszyn, (bez sygn.) z księgi metrykalnej parafii greckokatolickiej Koniuszki Nanowskie (ob. rejon mościski w Ukrainie) z 1838 roku

5. Życie wbrew pozorom było dość ciekawe, a tajemnic nie brakowało

W 1820 roku jeden z moich pradziadów umiera „przypadkowo zabity” we własnym domu. W 1833 roku 20-letnia krakowska służąca oddaje swoją nowo narodzoną córkę do przytułku przy Szpitalu św. Łazarza. Dziecko na szczęście ma się dobrze i dożywa 80 lat, zostając przy okazji moją praprababką. W 1843 w więzieniu w Kielcach umiera pradziad Kubis. Czy siedział za przemyt, czy za rozbój, tego stwierdzić z całą pewnością nie sposób. W latach sześćdziesiątych XIX wieku mój pradziad pakuje manatki i przeprowadza się z niezrozumiałych dla mnie względów z czeskiego Śląska do podkrakowskiej wsi w zaborze rosyjskim (owszem, migracja była powszechna ale z austro-węgierskiej Galicji). W tej samej dekadzie mój pradziad w prostej linii męskiej, mający już ponad sześćdziesiąt lat, żeni się po raz czwarty z o 40 lat młodszą kobietą i płodzi dwoje dzieci. U progu nowego wieku praprababka ochoczo tańczy na weselu, po czym zgrzana wychodzi na mróz (bo wesela w zimie – patrz pkt. 7) i umiera na zapalenie płuc. Tak samo, jak prapradziad, który w przededniu wojny polsko-bolszewickiej pragnął wydostać z wojska najstarszego syna. Nałóg papierosowy wygrał – zakurzył na mrozie i w krótkim czasie już go nie było. W 1909 roku pradziad Jan, grekokatolik, rzuca papiery i żeni się z katoliczką obrządku rzymskiego. Zazdrosna była narzeczona truje innego z moich pradziadków jaszczurczymi jajami, po czym – jak głosi rodzinna legenda – tamten postradawszy zmysły pluje jaszczurkami. W żałobie po śmierci matki i po tragicznym wypadku narzeczonego w kamieniołomie, prababka zostaje drugą żoną mojego pradziadka. We wrześniu 1939 roku pradziadek ucieka przed Niemcami na rowerze w stronę wschodu, gdzie na kresowym dworku, otrzymanym od Marszałka w zamian za służbę w legionach mieszkają jego kuzyni. Napotkawszy krasnoarmiejców nacierających z drugiej strony, pokazuje im swoje spracowane chłopskie ręce i wygrywa życie. Drugi pradziad, w tydzień po powrocie z robót przymusowych w III Rzeszy umiera na zapalenie opon mózgowych.

To tylko ekstrakt. Wycinek z wycinka rodzinnych dziejów.

Historia naszych przodków zaskakuje. Nagle okazuje się, że osoba przez lata znana w rodzinie jako Jakub, tak naprawdę ma na imię Paweł. Że osoba, która według opowieści była jedynakiem, ma pięcioro rodzeństwa. Pewne utarte rodzinne mity ulegają erozji, inne – zyskują swoje drugie dno lub wyjaśnienie.

6. Mobilność była niewielka

Do pewnego czasu wynikało to oczywiście z ograniczeń natury prawnej i zjawiska przywiązania chłopa do ziemi. Jednak nawet po rozluźnieniu tych przepisów, mobilność większości osób była niewielka, a małżeństwa zawierane były z osobami oddalonymi co najwyżej o kilka wsi.

Przodkowie mojej matki pochodzą w 80 proc. z dwóch wsi koło Mościsk (teren dzisiejszego obwodu lwowskiego na Ukrainie). Pozostałe 20 proc. to inne dwie wsie, położone jednak niedaleko.

O tym, jak niechętnie ludzie zmieniali miejsce zamieszkania, świadczyć mogą przykłady z mojego drzewa genealogicznego.

W niedawnym czasie odkryłem, że moi dziadkowie od strony mamy mieli wspólnych przodków. Prapraprababka mojego dziadka i prapradziadek mojej babci byli rodzeństwem. Co więcej dwie pary moich pradziadków również okazały się dalekim kuzynostwem. Jedni mieli wspólną praprababkę. Tu jednak wielkiego zaskoczenia nie ma, bo wszyscy mieszkali w nieodległych wsiach. W drugim przypadku zaskoczenie było dużo większe. Prapradziad mojego pradziadka i praprapradziad mojej prababki byli rodzonymi braćmi, ale w międzyczasie miały miejsce migracje, które – wydawać by się mogło – powinny uniemożliwić ponowne zejście się ich potomków. Stało się inaczej i tu trafiamy do sedna genealogii, czyli pojęcia „pedigree collapse”.

Jednym z najbardziej spektakularnych (ale także tragicznych dla samego zainteresowanego) przykładów tego zjawiska jest drzewo genealogiczne Karola II Habsburga, ostatniego króla Hiszpanii z dynastii Habsburgów. Rodowa endogamia doprowadziła do tego, że rodowód Karola dość szybko sprowadził się do zaledwie kilku antenatów. To oczywiście wynaturzenie „pedigree collapse”, ale nadaje się jako ilustracja.

Źródło grafiki: http://io9.com/5863666/why-inbreeding-really-isnt-as-bad-as-you-think-it-is

7. Śluby na wsi zawierało się między listopadem a lutym

Z dzisiejszej perspektywy to niewyobrażalne, ale w środowiskach wiejskich zdecydowaną większość ślubów (przede wszystkim tych planowanych) zawierano w listopadzie, styczniu lub lutym. Nie dbano wówczas o dobrą pogodę, a o dostępność pożywienia i mniejszy natłok obowiązków.

Wyciąg z indeksu małżeństw parafii rzymskokatolickiej Poręba Górna (ob. pow. olkuski) za lata 1806-1807

Wyciąg z indeksu małżeństw parafii rzymskokatolickiej Poręba Górna (ob. pow. olkuski) za lata 1806-1807

Ciekawostką może być także fakt, że w dawnych czasach rzadko praktykowano żałobę. Najpewniej z uwagi na kwestie praktyczne (np. wielość dzieci) wdowcy i wdowy wstępowali w kolejny związek małżeński nawet już po dwóch miesiącach od śmierci poprzedniego małżonka.

8. Za rejestrację aktów stanu cywilnego odpowiadały wyłącznie kościoły

Poza krótkim okresem obowiązywania Kodeksu Napoleona, tj. między 1808-1810 (w zależności od regionu Polski) a 1825 rokiem, za rejestrację urodzeń, małżeństw i zgonów odpowiadały wyłącznie kościoły. Działo się tak aż do 1945 roku, gdyż mimo licznych prób zmiany tego stanu rzeczy w II Rzeczypospolitej, opór kościoła sprawił, że do końca II wojny światowej porządek instytucjonalny naszego państwa praktycznie uniemożliwiał funkcjonowanie osobom bezwyznaniowym. Wyjątkiem były ziemie byłego zaboru pruskiego, gdzie cywilne urzędy stanu cywilnego zostały wprowadzone już w 1874 roku.

Tego typu przepisy niestety obniżyły standard zapisów metrykalnych. O ile za czasów obowiązywania Kodeksu Napoleona poziom merytoryczny i faktograficzny spisywanych aktów był bardzo wysoki, o tyle po 1825 roku wiele zależało od konkretnego proboszcza. Metryki są naszpikowane błędami, szczególnie dotyczącymi wieku osób, do których się odwołują, ale także ich miejsca urodzenia czy danych rodziców bądź małżonka. Kodeks Napoleona wymagał poświadczeń niemal każdej sprawy (np. w przypadku niemożności dostarczenia metryki urodzenia na potrzeby zawarcia związku małżeńskiego – Kodeks wymagał spisanie tzw. aktu znania poświadczonego przez czterech świadków!). Akty znania mają piękną, kwiecistą formę i stanowią bezcenne źródło wiedzy genealogicznej.

Zawsze cieszyłem się, gdy ślub mojego przodka wypadł akurat w przedziale lat 1810-1825, bo wiedziałem, że będę miał porządnie spisany akt wraz z alegatami (załącznikami). Trzeba jednak oddać kościołom co ich. Przez większość czasu tylko one, z własnej w zasadzie inicjatywy, spisywały księgi metrykalne. Dzięki temu, dziś przy pewnej dozie szczęścia można dotrzeć do informacji o przodkach nawet z XVIII wieku, a jeśli ktoś jest w czepku urodzony to może i XVII wieku. Tak, tak – często pojawiająca się w naszej wyobraźni (skąd to się w zasadzie wzięło?) klisza spalonego kościoła i zniszczonych niczym woluminy Biblioteki Aleksandryjskiej ksiąg – to zwykła bujda. Oczywiście takie pożary się zdarzały (np. w Raciborzu), ale w przypadku mojego drzewa ten problem nie wystąpił ani razu, a w drzewie żony tylko jedna XIX-wieczna metryka nie jest dostępna, ale to nie z powodu pożaru, tylko carskich represji wobec jednej z podlaskich parafii. Te rozważania dotyczą naturalnie tylko genealogii chłopskiej, bo utrzymujące swoje własne archiwa rody szlacheckie mogą sięgnąć dużo głębiej.

9. Nazwiska ewoluowały w czasie

W związku z powszechnym analfabetyzmem, zapis nazwisk nie był wystandaryzowany. W momencie, gdy ludzie nie byli w stanie się podpisać, nie robiło im większej różnicy, jak ktoś inny (najczęściej pleban spisujący akt stanu cywilnego) przeliteruje ich godność.

Moje własne nazwisko funkcjonowało najpierw jako Synderczyk (choć w niektórych parafiach spotykane były inne, nierzadko dziwaczne pisownie, np. Szynterczyk), a potem jako Sęderski. Inne przykłady ewolucji:

  • Chałat – Chałaciński – Hałot
  • Waligóra – Waligórski (także z pisownią przez „u”!) – przy czym dziś w Danii żyją moi kuzyni nazwiskiem Walegorski

Szokującym może wydać się fakt, że na Podlasiu jeszcze na początku XIX wieku w roli nazwiska występowały patronimiki, czyli popularne „otczestwa”. I tak dziecko Antoniego zwało się Antoniak, dziecko Filipa – Filipiak, a dziecko Idziego – Idziak. Tylko raz powiało trochę Zachodem, kiedy na córkę Grzegorza wołano Gregory.

10. Ludzie wiedzieli o sobie mało

Brak znajomości pisowni własnego nazwiska to nie wszystko. Nasi przodkowie nie kojarzyli często swojego wieku, imion swoich dziadków a nawet czasem nazwiska panieńskiego matki.

W konsekwencji, częste są na aktach zapisy w stylu „córka rodziców niepamiętnych” albo „skąd pochodzi nie wiadomo”.

Akt zgonu Róży vel Rozalii Waligóry z d. Walczak (sygn. 132/1831) z księgi metrykalnej parafii rzymskokatolickiej w Koniuszy (ob. pow. proszowicki) za 1831 rok

I to by było na tyle. Mam nadzieję, że choć w niewielkim stopniu oddałem przyczyny mojej fascynacji badaniami genealogicznymi. Gdybym chciał tutaj podzielić się wszystkimi ciekawostkami i aspektami pracy genealoga, z pewnością notka byłaby niestrawna. Może jednak kiedyś wrócę do tematu i napiszę bardziej praktyczny przewodnik dla stawiających pierwsze kroki w tym „fachu”. Tymczasem odsyłam do istniejących publikacji:

  • Laskowicz, Paweł (2005): Księga genealogiczna twojej rodziny
  • Nowaczyk, Małgorzata (2010): Poszukiwanie przodków. Genealogia dla każdego

Polecam jednak w każdym przypadku rozpocząć od wywiadów, bo genealogia to gra zespołowa. Bez wspomnień i wskazówek żyjących, nie udałoby mi się dotrzeć do wielu tajemnic przeszłości. Mamy dziś doskonałe narzędzia do zautomatyzowanej, elektronicznej pracy, zarówno w zakresie budowy drzewa genealogicznego (program „Drzewo genealogiczne”), jak i kwerendy (geneteka, genbaza, lubgens, ogólnopolski indeks małżeństw do 1899 r., szukajwarchiwach.pl itp.), ale nic nie zastąpi wyjścia w teren.

Dyskretny triumf terrorystów

15 Środa Sty 2014

Posted by Marcin Senderski in Gospodarka, Podróże, Prywatne

≈ Dodaj komentarz

Tagi

bezpieczeństwo, kontrola bagażu, kontrola osobista, linie lotnicze, regulacje, samoloty, terroryzm, transport lotniczy, wojna z terroryzmem

Trudno jest wyrażać swoją ogólną opinię na temat jakiejś branży. Nie sposób na przykład powiedzieć, że cała branża odzieżowa jest do bani. Ostatnimi czasy do bani jest Reserved, choć moim zdaniem płacenie podatków na Cyprze i tak zasługuje na większą pobłażliwość niż outsourcing produkcji ubrań do krajów Trzeciego Świata (niestety LPP robi jedno i drugie). Trudno też wieszać psy na branży detergentów do zmywania naczyń. Są lepsze i gorsze, ale wszyscy zgodzą się, że sama branża jest potrzebna. Co poniektórzy ekstremiści mogliby oczywiście uznać, że pewne gałęzie gospodarki są z gruntu złe, niepotrzebne i w ogóle genderowo-masońskie. Amisze mogliby to powiedzieć o motoryzacji, brunatni prawacy o tabletkach antykoncepcyjnych, a pacyfiści o zbrojeniówce. Jednak w naszym życiowym łańcuchu wartości każda branża odgrywa określoną rolę (wysilałem się mocno by uniknąć banału, nie udało się).

Nie inaczej jest z pasażerskim lotnictwem cywilnym, któremu chciałbym poświęcić tę krótką notkę, bo mam o nim wyjątkowo ambiwalentne zdanie. A to z powodu coraz bardziej natrętnej, coraz niezmienniej niezmiennej i coraz wyraźniej skazanej na porażkę polityce walki z terroryzmem na lotniskach. 42 lata zajęło Stanom Zjednoczonym (na razie symboliczne) zakończenie fatalnej w skutkach wojny z narkotykami po tym jak ferment w tej sprawie zasiał dwa i pół roku temu ONZ. Czy równie długo poczekamy na zakończenie równie głupiej, a rozpętanej na dobre po zamachach na World Trade Center, wojny z „samolotowym” terroryzmem? Wygląda bowiem na to, że terroryści osiągają swój cel – paraliżują życie milionów normalnych ludzi, których jestestwo i bagażstwo przeżuwane jest każdego dnia przez służby ochrony portu, konsekwencje czego są nieobliczalne i niepoliczalne: od niemowlęcia spadającego „na główkę” z blatu kontroli bagażowej (jego pozbawiony podzielności uwagi ojciec zajęty był akurat obowiązkowym zdejmowaniem płaszcza) do urazy majestatu kardynała. No dobra, to drugie to tylko żart. Tak czy inaczej, liczne prowokacje dziennikarskie wykazały, że jeśli ktoś bardzo chce, to i tak przemyci na pokład scyzoryk. Wygląda na to, że terroryści po mistrzowsku opanowali zasadę głoszoną przez Bruce’a Lee w „Wejściu smoka” – tzw. sztukę walki bez walki. Na razie jest 1:0 dla nich i to bez użycia ani jednej bomby, bez poświęcenia ani jednego samobójcy-męczennika.

Poza lotniskowymi masochistami i ekshibicjonistami, nikt nie lubi kontroli osobistej. Dotychczas najbardziej upokarzające było – w mojej ocenie – zdejmowanie paska. Moje nierozerwalne skojarzenie wiodło mnie w progi hitlerowskiego Trybunału Ludowego. Zawsze gdy muszę zdejmować pasek zastanawiam się co czuł Stauffenberg w 1944 roku w oczekiwaniu na swój wyrok śmierci. Teraz niepokoi mnie, że coraz częściej pojawia się też tyleż kłopotliwa (szczególnie zimą), co zupełnie niedorzeczna prośba o zdjęcie butów.

To jednak tylko igraszki. Pierwsza zasadnicza nieprzyjemność spotkała mnie kilka lat temu na lotnisku w Łodzi. Tak… Jest takie lotnisko. W czasie remontu generalnego na Okęciu, wiele rejsów przejęło lotnisko im. Władysława Reymonta, zupełnie chyba nieprzygotowane do wzięcia tego zadania na swoje barki. Zostałem wówczas zgromiony jak [każdy może użyć w tym miejscu swojego ulubionego sformułowania] za to, że przed kontrolą osobistą nie opróżniłem kieszeni w spodniach. A konkretnie – w tylnej kieszeni pozostała paczka chusteczek. Trzeba było zobaczyć tę rozpaloną fizjonomię strażnika. Rozpierała go duma. Był w awangardzie walki z terroryzmem. Mówią, że nadgorliwość gorsza od faszyzmu. Nie zgadzam się z tym. Groteska i faszyzm grają w zupełnie innej lidze.

W grudniu podobna przygoda spotkała mnie na lotnisku we Wrocławiu. Mój bagaż został „wylosowany” do szczegółowej kontroli, choć jak się okazało nie bez przyczyny. „Strasznie dużo ma pan elektroniki” – zajęczał sprawdzacz bagażu. „Kable to elektronika? Resztę wyłożyłem” – ripostowałem. „No nie, ale… o, komórkę pan ma. Jedną można mieć, ale pan ma trzy”. „No tak się złożyło”. „O, i piersiówkę pan ma”. Rzeczywiście, zapomniałem wyjąć i została po poprzednim wyjeździe. Ale pusta. Zresztą nawet gdyby była pełna, objętość jej zawartości mieściłaby się w przepisach. Antyterrorysta z pedanterią dobrego krawca dokonywał oględzin mojej „elektroniki”, szczególnie interesując się nietypową ładowarką do aparatu fotograficznego i zapasowym kompletem baterii. Dłużyło się to wszystko niemiłosiernie. W końcu dostałem pozwolenie na ponowne spakowanie rozbabranego bagażu. Kąśliwie zapytałem, czy jestem czysty i czy pan sprawdzacz na pewno nie znalazł żadnych nożyczek do paznokci. Po zastanowieniu odpowiedział, że za nożyczkami akurat się nie rozglądał. Mnie oniemiałemu zabrakło trzeźwości myślenia by dopytać, czego w takim razie szukał.

Image from LATimes.com

Image from LATimes.com

Nie kontestuję przepisów antyterrorystycznych w całości. To oczywiste, że loty szczególnego ryzyka muszą być poddane ściślejszej kontroli. Rozumiem, że na lotnisku w Tel Awiwie trzeba się pojawić nie dwie, a trzy godziny przed planowanym odlotem, a będąc w Rosji też czułbym się bezpiecznie wiedząc, że osoba na ławce obok mnie to po prostu ładna czerkieska, a nie terrorystka z Dagestanu. Ale żeby podobnemu rygorowi były poddawane loty w strefie Schengen, albo nawet rejsy wewnątrzkrajowe? Chamstwo w państwie!

Daleko mi też do stwierdzenia, że cały przemysł lotniczy jest przez to nieprzyszłościowy. Póki co na trasach długodystansowych transport powietrzny jest monopolistą i – dajmy na to – jeśli ktoś potrzebuje przemieścić się z Hagi do Hobart albo z Kapsztatu do New Delhi, nie ma zbyt wielu opcji do wyboru. Czy istnieje zatem ryzyko, że pasażerowie odwrócą się od tej formy komunikacji? Póki co nie, ale już niejeden ustabilizowany biznes padł ofiarą niespodziewanej innowacji, „czarnego łabędzia”. A może rozwiązanie jest prostsze niż nam się wydaje? Nie znam przepisów lotniczych i regulacje, które tutaj na dużym poziomie ogólności krytykuję zasadniczo są mi dość obce jeśli chodzi o szczegóły. Na chłopski rozum, wystarczyłoby stworzenie sieci alternatywnych lotnisk, które obsługiwałyby linie lotnicze „wyznające” mniej rygorystyczne kontrole bezpieczeństwa. Potrafię sobie jednak wyobrazić, że wówczas Unia Europejska byłaby forpocztą skłonną do wydania dyrektywy w sprawie całkowitego zakazu obsługi takich maszyn w jakimkolwiek kraju członkowskim.

Nadgorliwość w kontroli bagażu prowadzi do gorszących scen na lotniskach, szczególnie tych, w których liczba obsługiwanych pasażerów przerasta możliwości infrastruktury. Kilometrowe kolejki sprawiają, że na lot rzeczywiście trzeba czasem przyjechać bardzo wcześnie. Po wprowadzeniu kolei wysokich prędkości w Polsce, może się zatem okazać, że krajowe rejsy staną się zupełnie nieatrakcyjne, bo nie pozwolą nawet na oszczędność czasu, nie mówiąc o pieniądzach. Loty międzynarodowe na razie pozostają raczej niezagrożone. Jako klienci musimy swoje w kolejce odstać. Ale gdy to się zmieni, chciałbym być wówczas jak ten człowiek, po prostu pierwszy…

Kaukaski tygiel – część trzecia: Górski Karabach

03 Niedziela List 2013

Posted by Marcin Senderski in Historia, Kultura, Podróże, Polityka, Prywatne

≈ Dodaj komentarz

Tagi

Górski Karabach, gospodarka republik Kaukazu Południowego, Karabach, Karabach jesienią, Kaukaz, miasta widmo, podróż do Karabachu, wiza do Karabachu, wymarłe miasta, zwiedzanie Karabachu

Nadszedł czas na podzielenie się wrażeniami z ostatniego przystanku naszej zeszłorocznej podróży po republikach Kaukazu Południowego, czyli z Górskiego Karabachu. Dla mnie, po Naddniestrzu, był to już drugi pobyt w państwie nieuznawanym przez większą część społeczności międzynarodowej (jak to nazywam – „kraj, którego nie ma”).

Wjazd do samozwańczej republiki, nieuznawanej oficjalnie nawet przez samą Armenię (choć tylko z terytorium tego kraju można się tam dostać) wymaga posiadania wizy. Wydaje ją konsulat Reprezentacji (nie ambasady!) Górskiego Karabachu w Armenii. Należy mieć na uwadze, że jakiekolwiek ślady w paszporcie świadczące o pobycie w Karabachu uniemożliwiają późniejszy wjazd do Azerbejdżanu. Podobno nie ma jednak problemu z poproszeniem służb konsularnych o wbicie pieczątki na osobnej kartce. Nie testowaliśmy tego podejścia, bo i tak oboje z Emilią mieliśmy w planach rychłą wymianę paszportu na nowy. Formularz wizowy wygląda tak:

Formularz wizowy do Górskiego Karabachu

I rachuneczek – 6000 dram za dwie osoby, czyli niecałe 50 zł:

Rachunek za wizę do Górskiego Karabachu

Wszystkie te ceregiele są oczywiście pokłosiem trwającej do 1994 roku wojny między Armenią i Azerbejdżanem o Górski Karabach. Obecna republika zajmuje terytorium większe od zamieszkanej przeważnie przez Ormian historycznej krainy. Konflikt ma oczywiście swoje źródło jeszcze w czasach Związku Radzieckiego. Tereny Karabachu od początku istnienia ZSRR wchodziły, ze względów politycznych i wbrew ich charakterowi etnicznemu, w skład Azerbejdżańskiej SRR. Po rozpadzie, Karabach, wówczas w ok. 75 proc. zamieszkany przez Ormian, w sposób naturalny przypadł Azerbejdżanowi. To nie spodobało się w Erywaniu i było zarzewiem konfliktu zbrojnego. W referendum przeprowadzonym przez lokalne władze, zdecydowaną większość uzyskała opcja niepodległościowa. Azerbejdżańskie wojska wkroczyły do Karabachu, ale w toku walk zostały wyparte przez partyzantkę i regularną armię ormiańską. W efekcie, praktycznie cała populacja azerbejdżańska została zmuszona do emigracji. Dziś, 140-tysięczny Karabach zamieszkują niemal wyłącznie Ormianie.

Pokłosiem wojny jest także znana (aż za dobrze!) polskim kibicom drużyna Qarabağ Ağdam FK, grająca w lidze azerbejdżańskiej, dla której Ağdam jest tylko tytularną siedzibą. Miasto, a właściwie jego ruiny, znajdują się dziś poza jurysdykcją Azerbejdżanu, na terenach okupowanych przez Armenię. O tym jak zespół rodem z Karabachu radził sobie z polskimi zespołami (w tym z „moim” Piastem) można się przekonać na załączonych materiałach:

Podróż z Erywania do Stepanakertu (azerbejdżańska nazwa to Xankəndi) trwa, w zależności od temperamentu kierowcy, od 5 do 6 godzin. Zanim woditiel wyruszył ze stolicy Armenii, różni handlarze próbowali – wchodząc jeden za drugim do marszrutki – sprzedać pasażerom najprzeróżniejsze przedmioty. Czego nie było w ich bazarowym arsenale! Zestaw noży, śrubokrętów, szmaciana lalka, zimne napoje, a nawet sporej wielkości obrazek z Matką Boską w trójwymiarze!

W momencie, w którym marszrutka z Erywania zaparkowała na dworcu autobusowym w Stepanakercie, obskoczyła nas grupa naganiaczy. Wynajmowałem już pokoje w taki sposób i szczerze mówiąc w tym przypadku nawet liczyłem na tych naganiaczy, bo to najszybsza opcja znalezienia kwatery, a czasu nie mieliśmy dużo. Jeden z nich był szczególnie przekonujący i widząc w mojej ręce polski przewodnik, pochwalił się, że znajduje się w nim rekomendacja dla jego „usług noclegowych”. Rzeczywiście, autorzy polecali jedną z kwater w Stepanakercie, człowiek brzmiał więc rozsądnie. Zdecydowaliśmy się.

Przy głównej ulicy Stepanakertu

Pranie wywieszane na sznurach między blokami to jeden ze znaków rozpoznawczych miasta

Po krótkiej rozmowie okazało się, że właściciel klitki (pokój był dość podły, ale nie nastawialiśmy się na nic innego) znał Polskę całkiem dobrze. Jak wielu Ormian i innych mieszkańców byłego Związku Radzieckiego, także i on odbył w słusznie minionej epoce służbę wojskową w Polsce. Nawet obnażył się częściowo przed nami, zdejmując koszulę i odsłaniając tatuaż, który zrobił sobie we Wrocławiu. W czasie naszych przygód w Stepanakercie spotkaliśmy także innego taksówkarza (ludzie w tym kraju są albo żołnierzami albo taksówkarzami, trudno o inne zajęcie), który całkiem nieźle mówił po polsku, mimo że od jego służby wojskowej w okolicach Szczecina minęło sporo czasu. W każdym razie, gdyby ktoś potrzebował taksy w Stepanakercie, dzwońcie do Waldka: +374 (0?) 97 250 159.

W samym 50-tysięcznym Stepanakercie nie ma w zasadzie nic ciekawego. Ze względu na dogodne połączenia z resztą kraju, można potraktować stolicę jako dobrą bazę wypadową.

Mieliśmy mało czasu, więc zaplanowaliśmy tylko odwiedziny w Ağdamie i Szuszy. Przewodniki polecają jeszcze obejrzenie co najmniej monasterów w Gandzasarze, Dadiwanku i Amaras. Pewnie skorzystalibyśmy z jednej z tych propozycji, gdyby nasz pobyt tam trwał chociaż dobę dłużej. A przypomnę, że „na czysto” spędziliśmy w Karabachu tylko niecałe 24 godziny.

Człowiek, od którego wynajęliśmy pokój (nie pamiętam jego imienia, ale nazwijmy go dla wygody Vlad), gdy tylko usłyszał o naszych planach na popołudnie, zaoferował również swoje usługi taksówkarskie. Widząc jego auto można było trochę się skrzywić, ale umówiliśmy się, że ma przyjechać po nas za pół godziny. W międzyczasie postanowiliśmy spożyć jakąś namiastkę obiadu i w tym celu udaliśmy się do położonego vis-à-vis sklepu osiedlowego. Wtedy po raz pierwszy mogliśmy się przekonać, że podejście mieszkańców Karabachu do wszelkiej maści standardów jest dosyć luźne. Po przyniesieniu do domu zakupionych jogurtów okazało się, że są dość poważnie przeterminowane. Wróciłem do ekspedientki z prośbą o wymianę. Jej zdziwienie było rozczulające. Nieswieżi? – zapytała. Ostatecznie zgodziła się je wymienić, ale wyraz zdziwienia nie zniknął ani na chwilę z jej twarzy.

Nasz kwatermistrz-taksiarz zajechał elegancką czarną wołgą (sic!). I się zaczęło. Zdziwiło mnie, że przed Ağdamem skręcił w – jak mi się wydawało – niewłaściwą odnogę drogi. Wjechaliśmy na lekkie wzniesienie, po czym facet zaczął –gestykulując – roztaczać przed nami widok tego wspaniałego miejsca. Tego było za wiele. Na tyle, na ile pozwalała mi znajomość rosyjskiego, nakrzyczałem na niego, każąc mu natychmiast wieść nas do ruin miasta, a nie na opłotki, z których tylko „dobrze widać”. Wtedy wpadł w histerię. Zaczął krzyczeć, że są tam żołnierze, miny, a jednemu turyście urwało nawet nogę. W ogóle wykluczał jakiekolwiek ustępstwo. Oznajmiłem mu, że nie na to się umawialiśmy i nakazałem natychmiastowy powrót do Stepanakertu. Owszem, teoretycznie wjazd do ruin miasta jest zabroniony (część może nadal być zaminowana), ale w praktyce ogarniętym miejscowym pogwałcenie tego przepisu nie powinno nastręczać żadnych trudności.

W stolicy udaliśmy się do hotelu Armenia (najbardziej luksusowy hotel w kraju) i skorzystaliśmy z pośrednictwa recepcji (oczywiście niemówiącej po angielsku) przy zamówieniu kolejnej taksówki. Zanim wsiadłem, upewniłem się trzykrotnie, że taksówkarz zrozumiał, o co mi chodzi i gdzie chcemy dojechać. Przez całe to zamieszanie z nieuczciwym „taksówkarzem” straciliśmy już z godzinę, no i trochę dramów. Nowy kierowca okazał się odważniejszy i nie miał żadnego problemu z wjechaniem do ruin. Zaparkował samochód i dał nam godzinę na obchód.

Miasto jest rzeczywiście zupełnie niezamieszkane, ale zdarza się zobaczyć pastuchów pasących tam swoje krowy (kością niezgody pozostaje zresztą fakt, że Ormianie używają tutejszego meczetu jako stodoły). Nam zdarzyło się również natknąć się na dwa dość agresywne psy, ale obyło się bez uszczerbku na zdrowiu. Poza tym jest bezpiecznie, przy założeniu, że patrzymy pod nogi i uważamy by nie wpaść do studzienki (pokrywy zostały najprawdopodobniej rozkradzione). Żołnierze z pobliskiego posterunku byli bardzo przyjaźni. Sami zaprosili nas do wejścia na minaret, a później zaoferowali nawet, że zrobią nam zdjęcie. W zasadzie dopiero wchodząc na minaret ma się okazję w pełni doświadczyć ogromu zniszczenia jakie dokonało się w tym miejscu. Z perspektywy kilkudziesięciu metrów widać wyraźnie, że Ağdam, niegdyś liczący blisko 50 tysięcy mieszkańców, musiał być prężnym, tętniącym życiem ośrodkiem miejskim.

Widok z minaretu w Ağdamie

Widok z minaretu w Ağdamie

Ağdam, na tle zniszczeń wojennych

Zapadający zmierzch w Ağdamie

Do Szuszy dotarliśmy już po zmroku i nie udało się wykonać żadnych udanych zdjęć. Szkoda, bo położona w centrum miejscowości, zupełnie biała katedra Ghazanchetsots jest bardzo urokliwa (i niestety kompletnie nieoświetlona). Miasto jest bardzo małe, zaledwie czterotysięczne, choć w czasach świetności było jednym z większych na całym Kaukazie. W czasie działań wojennych o Szuszę toczono zacięte walki.

Po powrocie z Szuszy, postaraliśmy się o znalezienie dobrego lokalu na kolację. Skorzystaliśmy z rady TripAdvisor, który polecał restaurację Sphinx. Trudno jej nie zauważyć, bo przed wejściem stoi równie pokaźna co kiczowata figura sfinksa oraz kilka plastikowych drzew palmowych. Wewnątrz, wystrój jest w zasadzie niczego sobie. Zdziwił nas jednak brak klientów. Po naszym bardzo przykrym doświadczeniu z Sofii, nie wchodzimy do pustych knajp. Ale – pomyślałem – tutaj to pewnie naturalne. Sądzę, że bardzo niewiele osób w takim kraju jak Górski Karabach bywa w restauracjach. Poza tym, byliśmy już bardzo głodni. Niestety, trzeba było trzymać się swoich zasad, bo jak miało się okazać – nie było dane nam się najeść. Mięso, które dostaliśmy (lokalny specjał, khorovats) składało się niemal z samych kości. Czarę goryczy przelał fakt, że piwo, które zamówiliśmy okazało się przeterminowane. Co więcej, nie był to żaden niepasteryzowany przysmak, ale heineken, którego trudno doprowadzić do stanu przeterminowania nawet w domu pełnym abstynentów, a co dopiero w stołecznej restauracji. Zgłosiłem nasze uwagi kelnerce, ale jej angielszczyzna była bardzo mierna. Stwierdziłem, że za co jak za co, ale na pewno nie zapłacimy za przeterminowany browar. Zdziwiła się, że mi to przeszkadza i powiedziała, że teraz, gdy piwa są już otwarte, nie można nic zrobić. Powinienem zgłosić to wcześniej, przed otwarciem butelki. Szkoda tylko, że przychodząc do restauracji nie można zakładać z góry, że nie dostanie się zepsutego napoju. Nie chciałem robić afery, bo nie bardzo wiedziałem, czym mogą skończyć się takie przepychanki słowne w tym kraju, toteż zapłaciłem. Ostentacyjnie nie daliśmy jednak napiwku i kazaliśmy przynieść sobie resztę. Sprawiło to kelnerce pewien problem, bo nie miała drobnych i musiała przez jakieś 15 minut prosić o przysługę kucharki na zapleczu.

Nienasyceni, poszliśmy posiedzieć przy fontannie. Ta w Stepanakercie jest dużo mniejsza od tych w Erywaniu czy Batumi, ale… jest. Obowiązkowo. Po nacieszeniu oczu fontanną i skorzystaniu z hot spotu (tak, przy fontannie działa bezprzewodowy Internet!) udaliśmy się na spoczynek. A przynajmniej taką mieliśmy intencję… Okazało się jednak, że pod adresem zapisanym w naszym przewodniku nie ma kwatery naszego „przyjaciela” Vlada. Co więcej, adres taki w ogóle w Stepanakercie nie istnieje (ulica ma się dobrze, ale numer jest zbyt wysoki). Zachowaliśmy się dość lekkomyślnie, nie przypatrując się wczesnym popołudniem tabliczce adresowej przed wejściem do naszej kwatery, aby zweryfikować adres. W pośpiechu wybieraliśmy się do Ağdamu, a potem w złości rozstawaliśmy się w centrum miasta z naszym niewydarzonym taksówkarzem i tym samym wszystko wskazywało na to, że chwilowo staliśmy się bezdomni. Jeszcze jakiś czas poszwendaliśmy się po mieście w nadziei, że może trafimy na jakiś charakterystyczny punkt, który zapamiętaliśmy. Próbowaliśmy się również dodzwonić na numer podany w przewodniku, ale bezskutecznie. Odwlekając podjęcie zdecydowanych kroków, zajęliśmy się jeszcze zakupami. Ja potrzebowałem na gwałt trochę ubrań i szczoteczkę do zębów, bo w pokoju zostawiłem część zawartości plecaka. Wzięliśmy też wódkę z morwy, która jest w Karabachu suwenirem numer jeden. Popularnym towarem eksportowym są też inne owoce oraz orzechy włoskie. Coraz prężniejszy jest też naturalnie przemysł winiarski.

Fontanna – czyli klasyka Kaukazu

Trzeba było stawić zatem czoła niespodziewanemu problemowi: potrzebowaliśmy nowego miejsca na nocleg. Po przeanalizowaniu dostępnych opcji, zdecydowaliśmy się skorzystać z hotelu Nairi, położonego nieco poza centrum. Hotele w ścisłym sercu miasta okazały się bardzo drogie. Co ciekawe w karabaskim przemyśle hotelowym, nie jest przyjęte, że obsługa recepcji posługuje się językiem angielskim. W zasadzie w żadnym z hoteli, który odwiedziliśmy, nie byliśmy w stanie porozmawiać po angielsku. W hotelu Nairi dziwi to szczególnie, bo jego historia należy do ciekawych. Obiekt został założony w 1999 roku przez Agoba ‚Jacka’ Abolakiana, ormiańskiego emigranta z Australii. Gdy pod koniec ubiegłego wieku odwiedził swoje rodzinne strony, z przerażeniem stwierdził, że nie ma gdzie spać. Zainwestował wówczas w adaptację budynku starej, nieczynnej szkoły na hotel. Żeby dobrze się w nim mieszkało innym Australo-Ormianom, kangurowo-kaktusowe motywy są wszechobecne na korytarzach. Trudno stwierdzić, czy biznes się kręci, bo w tym olbrzymim gmachu byliśmy chyba jedynymi gośćmi (ogólnie, w 2010 roku Górski Karabach odwiedziło 8 tysięcy turystów nie-Ormian i liczba ta z roku na rok rośnie). Mimo to, recepcjonista zaprowadził nas chyba do najodleglejszego pokoju, jaki miał do dyspozycji. Było w nim nieprzyjemnie i zimno, a klimatyzacja nie działała tak jak powinna. W Karabachu ma prawo być zimno nawet w lecie (my byliśmy tam w pierwszej połowie listopada), bo choć średnia wysokość ponad poziomem morza wynosi tu blisko 1100 metrów, to wiele regionów republiki położonych jest jeszcze wyżej. Rano czekaliśmy na śniadanie nieprzyzwoicie długo, mimo że umówiliśmy się z recepcjonistą na konkretną godziną. 20 minut po czasie do stołówki wparowała pani kucharka obładowana siatkami zakupów. Trzeba jednak przyznać, że śniadanie, które w końcu wyczarowała, było smaczne.

Kontrasty Stepanakertu

Największym koszmarem związanym z pobytem w Stepanakercie okazał się jednak… powrót stamtąd. Nie chodzi o to, że marszrutka przez dobre trzy godziny zbierała się do odjazdu (nie istnieją sztywne rozkłady), ani o to, że Stepanakert nie oferuje zbyt wielu atrakcji pozwalających na przyjemne zagospodarowanie owych trzech godzin. Rzecz w tym, że kierowca, z którym mieliśmy nieszczęście podróżować, okazał się prawdziwym szatanem i piratem drogowym. Nie jestem szczególnie bojaźliwy jeśli chodzi o tzw. „wschodni styl jazdy samochodem”, ale ten fafarafa przebił wszystko, co do tej pory znałem. Pędził po półce skalnej z zawrotną prędkością, ścinał zakręty, rwał i gwałtownie zmieniał prędkość jazdy, wyprzedzał w niebezpiecznych miejscach. Przed każdym wirażem zastanawiałem się, czy to tutaj dopełnimy żywota. Nie byłem nawet w stanie zająć się czytaniem, co z reguły jest moim głównym zajęciem w czasie podróży. Dwie współpasażerki wymiotowały na postojach. Wychodząc z marszrutki na dworcu w Erywaniu prawie ucałowaliśmy ziemię. Emilia podeszła do kierowcy i sklęła go po polsku prosto w oczy.

Pozytywem tej podróży był spotkany w trakcie jednego z przystanków ormiański żołnierz. Była to jedyna osoba, jaką spotkaliśmy na Kaukazie, która mówiła doskonałym angielskim. Mimo, że jest zdolnym studentem prawa, sprawiał wrażenie, jakby nie miał żadnego problemu z tym, że dwa lata swojego życia musi spędzić w mundurze. Tryskał humorem, ale może to dlatego, że właśnie cały oddział jechał na przepustkę. Na okoliczność spotkania obdarował nas cukierkami.

Cukierki od ormiańskiego poborowego

Tyle jeśli chodzi o Górski Karabach – ta relacja pieczętuje spóźniony o prawie rok tryptyk kaukaskich wpisów na blogu. Bardzo wątpię, żebym kiedykolwiek zawitał tam po raz kolejny, więc monastyry Gandzasar i Dadiwank zapewne pozostaną dla mnie nieodkryte…

Kaukaski tygiel – część druga: Armenia

29 Poniedziałek Lip 2013

Posted by Marcin Senderski in Historia, Kultura, Podróże, Polityka, Prywatne

≈ Dodaj komentarz

Tagi

Armenia, Armenia jesienią, chaczkary, Erywań, gospodarka republik Kaukazu Południowego, Kaukaz, kościół ormiański, ludobójstwo Ormian

Kolejna odsłona relacji z podróży po republikach Kaukazu Południowego dotyczyć będzie nieuchronnie Armenii. Pierwsze skojarzenia? Na pewno chaczkary, czyli krzyże z kamienia, których na terytorium Armenii są grube tysiące. Poza tym Ararat, góra, która co prawda leży na terytorium Turcji, ale – będąc doskonale widoczna z Erywania – służy za uniwersalny i wszechobecny symbol Armenii. Poza tym: średniowieczne monastyry, diaspora, koniak, owoce, górzyste tereny, pamięć o czystce etnicznej sprzed stu lat. Kilka miesięcy temu słyszałem w radiu wywiad z red. Karoliną Głowacką i red. Aleksandrą Dziadykiewicz, które wybrały się na wspólną podróż po Armenii i Górskim Karabachu. Byłem zdziwiony, jak wiele dzielimy wspólnych przeżyć i wniosków. Ale po kolei.

Przyjechaliśmy w niedzielę, tłukąc się niemiłosiernie marszrutką z Tbilisi do Erywania (nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, że czekają nas dużo bardziej „widowiskowe” kursy), więc od razu stwierdziliśmy, że dobrze będzie tego dnia odwiedzić Eczmiadzyn. Miasto, szumnie zwane ormiańskim Watykanem, znajduje się nieopodal Erywania. W stolicy ormiańskiego kościoła wałęsało się trochę osób, ale trudno mówić o tłoku.

Eczmiadzyn

Eczmiadzyn

Ciekawie wyglądające nagrobki nieopodal:

Eczmiadzyn

Jak wspominałem w poprzedniej notce o Gruzji, kościół ormiański jest najstarszym na świecie (czego oczywiście Gruzini nigdy nie przyznają), bo już w 301 r. ówczesny król Armenii Tirydates przyjął chrzest z rąk Grzegorza Oświeciciela. Niedługo potem, w 406 r. powstał ormiański alfabet, opracowany przez mnicha Mesropa Masztoca oraz przetłumaczono Biblię (na wiele lat przed tym, jak jej tłumaczenia na języki narodowe trafiły na watykański Index librorum prohibitorum).

Napełniwszy się wiedzą o duchowym dziedzictwie Ormian, w poniedziałek przystąpiliśmy do oględzin Erywania. Nie był to szczęśliwy pomysł. Wszystkie muzea były zamknięte, w tym szczególnie Muzeum Genocydu, upamiętniające ludobójstwo Ormian dokonane przez młodoturków w latach 1915-1917, na którym zależało mi najbardziej. Człowiek zawiedziony „wolnym poniedziałkiem” wygląda mniej więcej tak:

Erywań

Erywań jest trudnym miastem do nawigacji. Duże różnice poziomów i zawijaste ulice nie sprzyjają orientacji. Do chodzenia po mieście potrzebna jest znajomość lokalnej topografii albo dobra mapa, która wykaże, skąd dokąd można dojść pieszo, a gdzie potrzebna będzie taksówka. Po mieście można oczywiście poruszać się komunikacją publiczną, np. marszrutkami, ale w dzień roboczy jest w nich bardzo ciasno. W poniedziałek, poza poznawaniem miasta, mieliśmy też do wykonania ważną czynność administracyjną – mianowicie, wyrobienie wiz pozwalających na wjazd do Republiki Górskiego Karabachu. Do ostatniej chwili nie byliśmy pewni, czy chcemy i czy uda nam się tam pojechać. Jak wiecie, udało się. Ale o tym szerzej napiszę w kolejnej części opowieści, która będzie poświęcona całkowicie Karabachowi.

W Erywaniu zamieszkaliśmy w hostelu Envoy. To miejsce godne polecenia i całkiem słusznie uważane przez backpackersów za legendarne. W cenie bardzo „hostelowej” otrzymujemy standard, jakiego nie powstydziłby się niejeden kaukaski hotel. Envoy plasuje się w ścisłej czołówce hosteli, w których przyszło mi przebywać w czasie moich europejskich podróży.

Kilka reminescencji ze stolicy. Myślicie pewnie, że te wielkie schody ze zdjęcia poniżej dokądś prowadzą? Niestety, donikąd.

Erywań

Zdjęcie jednej z erywańskich reklam na pierwszy rzut oka nie przedstawia nic szczególnego, ale gdy się przyjrzy, można zobaczyć, że wiele z tytułów tych książek brzmi znajomo…

Erywań

Całe centrum Erywania wykonane jest z atrakcyjnego czerwonawego tufu. Autorem tej koncepcji był architekt Aleksander Tamanian i trzeba przyznać, że jest to rozwiązanie bardzo efektowne:

Erywań

Od czasów Tamaniana, miasto znacznie się jednak rozrosło, co przy braku równie zdolnego urbanisty musiało sprawić, że im dalej od centrum, tym dzisiejszy Erywań jest coraz mniej pociągający.

Po dosyć intensywnym zwiedzaniu perełek Gruzji, byliśmy szczerze mówiąc znudzeni oglądaniem nieskończonych monastyrów i cerkwi. Niestety, nie było nam dane przerwać. W kolejnych dniach odwiedziliśmy monastyry w Sewanawank i Airawank (nie wydaje mi się, by była to dobra transkrypcja na język polski, ale jest najbardziej popularna), znajdujące się na wybrzeżu „ormiańskiego morza”, czyli Jeziora Sewan.

Najpierw był Sewanawank, klasztor niegdyś o zaostrzonym rygorze, przeznaczony dla mnichów-banitów:

Sewanawank

Sewanawank

Monastyr leży na półwyspie, choć… kiedyś była to wyspa. Kto czytał „Kirgiz schodzi z konia” Kapuścińskiego, ten z pewnością pamięta siłowanie się ormiańskich „hydrologów” z naturą za czasów radzieckich. Zakończyło się to niestety tak, jak musiało się zakończyć – kompletną katastrofą ekologiczną i drastycznym spadkiem lustra wody w jeziorze. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, według różnych źródeł, poziom wody obniżył się o 30-40 metrów.

Potem był zupełnie niepodobny do swojego poprzednika monastyr w Airawank:

Airawank

Airawank

Następnie kierowca zawiózł nas do jednego z najbardziej znanych w Armenii cmentarzy z okresu średniowiecza, znajdującego się w miejscowości Noratus. Są tam zarówno stare chaczkary, jak i bardziej nowożytne groby. Ormiańskie cmentarze są wyjątkowe z kilku względów. Po pierwsze, w zasadzie każdy grób opatrzony jest portretem. I to nie byle jakim:

Noratus

Jak widać, krzyże – w przeciwieństwie do portretów – nie są obowiązkowe. Po drugie, Ormianie na cmentarzach… jedzą. Jest to jeden ze sposobów oddania szacunku zmarłym przodkom. By jadło się łatwiej, przy wielu grobach jest cała infrastruktura:

Noratus

Po trzecie, szybki rzut oka na daty mówi, że ormiańscy mężczyźni umierają dość młodo (co potwierdzają statystyki). Może to z uwagi na tytoń. W 2006 roku Armenia była na 6. miejscu na świecie pod względem odsetka palaczy. Pali oficjalnie 70 proc. mężczyzn, choć my mieliśmy wrażenie, że 100 proc. również nie byłoby złym oszacowaniem.

Po zwiedzaniu cmentarza, kupiliśmy trochę miejscowej wódki owocowej w plastikowych butelkach i zostaliśmy zaproszeni na obiad do rodziny mieszkającej nieopodal. Ormiańska kuchnia nie jest już tak smaczna jak gruzińska, ale jest jadalna. Podobnie, słynne ormiańskie alkohole to również koniak (np. „Dvin” był ulubionym trunkiem Winstona Churchilla) i – w mniejszym stopniu – wino. Po posileniu się (i lekkim podpiciu) ruszyliśmy w dalszą drogę.

Gegard, zespół świątynny wpisany na listę UNESCO:

Gegard

Gegard

W krajach górzystych wody pitnej jest zawsze pod dostatkiem (przerabialiśmy to już w Bośni i Hercegowinie), więc leje się gdzie popadnie:

Gegard

Wieś Garni nieodparcie przywołuje skojarzenia z Grecją, a to za sprawą świątyni boga Mitry, będącej centralnym obiektem dobrze zachowanej średniowiecznej twierdzy. Elementy charakterystyczne dla okresu hellenistycznego są widoczne na pierwszy rzut oka.

Garni

Widoki ze szczytu na wąwóz rzeki Azat są naprawdę imponujące, a ja jestem ciekawy, do kogo należy ta willa, ale raczej nie do Kirka Kerkoriana:

Garni

Mówiąc o Armenii, nie sposób nie wspomnieć, że jest krajem wybitnie i obrzydliwie rusofilskim – w przeciwieństwie do Gruzji. Ma to przełożenie na wszystkie dziedziny życia, w tym i na gospodarkę. Półki w ormiańskich sklepach uginają się pod ciężarem towarów importowanych znad Wołgi. Różnic z Gruzją jest zresztą sporo. Gruzinów trudno spotkać podróżując po świecie, to naród, który najlepiej czuje się u siebie w domu. Zupełnie inaczej ma się sprawa z Ormianami, to naród handlarzy, żyjący w wiecznej diasporze. Ormiańskie pochodzenia mają m.in. Charles Aznavour, Aram Chaczaturian, Cher, Garri Kasparow czy multimiliarder Kirk Kerkorian (i to jeden z niewielu wątków ekonomicznych w tej notce). W Armenii częściej niż w Gruzji zdarzy się, że spotkamy kogoś, kto posługuje się językiem angielskim albo francuskim. Z rosyjskim nie ma oczywiście żadnych problemów.

Sama Armenia jest krajem wielkości porównywalnej do województwa wielkopolskiego. Więcej niż co trzeci Ormianin żyjący w Armenii mieszka w Erywaniu (nie przychodzi mi do głowy państwo, dla którego odsetek ludzi zamieszkałych w stolicy byłby większy). Ale i miasto miało dużo czasu, by „uzbierać” sobie tylu osadników. O prehistorycznych korzeniach Ormian niech świadczy fakt, że w 1968 roku Erywań obchodził… 2750. rocznicę założenia miasta.

Nie wszystko jednak aż tak bardzo różni się od Gruzji. Wygląda na to, że cechą wspólną narodów kaukaskich jest niechęć do wczesnego wstawania z łóżka. Była chyba środa, a więc zwykły dzień roboczy, kiedy przed 7:00 rano wyszliśmy z hostelu z zamiarem złapania jakiegoś transportu na dworzec autobusowy. Centrum stolicy Armenii o tej porze przypominało peryferyjną dzielnicę Warszawy o 3 w nocy. Nie działo się absolutnie nic: na ulicach nie było żywego ducha, po ulicy przejeżdżał jeden samochód na trzy minuty. Nic nie wskazywało na to, że rozpoczął się dzień pracy. Z olbrzymim trudem, po jakichś 20 minutach złapaliśmy zabłąkaną taksówkę. Wspólną cechą Ormian i Gruzinów jest także zwyczaj wieczerzy połączonej z toastami. U Ormian szefa stołu nazywa się tak samo jak u Gruzinów – tamadą.

Jak widać, gospodarka Armenii nie ma przed sobą świetlanych perspektyw. Jeśli chodzi o standardy polityczne, Armenia również jest krajem nadal niestabilnym. Nie minęło nawet 15 lat od najbardziej traumatycznego, niewyjaśnionego do dziś incydentu w ormiańskim parlamencie. W strzelaninie zginął wówczas premier Wazgen Sarkisjan i przewodniczący Zgromadzenia Narodowego Karen Demirczian:

Do tego dochodzą konflikty i zatargi z sąsiadami: z Azerbejdżanem o Górski Karabach, z Turcją o klasyfikację prawną rzezi Ormian, z Gruzją na płaszczyźnie kulturowej oraz stosunków z Rosją.

Na koniec jeszcze kilka luźnych obserwacji o samym Erywaniu, w którym bądź co bądź spędziliśmy najwięcej czasu. Do dzisiaj nie udaje mi się rozgryźć znaczenia niektórych erywańskich znaków drogowych:

Erywań

Miasto jest wbrew pozorom dość snobistyczne, czego dowodem (niejedynym!) chociażby salon Armani Junior:

Erywań

Rynek ormiański szturmują także i polskie firmy, choć rusofilia Ormian jest nie do ogarnięcia i przewaga rosyjskich produktów w sklepach jest miażdżąca:

Erywań

Jak w każdym szanującym się kaukaskim mieście, także i w Erywaniu znajdziemy reprezentacyjną fontannę. Ta funkcjonuje w dodatku przy sztucznym jeziorze:

Erywań

Po pobycie w Erywaniu wróciliśmy jeszcze na jeden dzień do Gruzji, skąd następnego dnia odlecieliśmy do Polski. Ale wcześniej, będąc jeszcze w stolicy Armenii, wyskoczyliśmy na jeden dzień do Górskiego Karabachu. I o tej najdzikszej przygodzie będzie w kolejnej, ostatniej notce z kaukaskiego tryptyku. Do następnego razu!

← Older posts

Disclaimer

Wszelkie teksty zamieszczone na niniejszym blogu stanowią odzwierciedlenie wyłącznie moich prywatnych poglądów, myśli i opinii oraz nie są stanowiskiem żadnej instytucji lub organizacji, z którą jestem lub byłem związany zawodowo.

Wprowadź swój adres email, aby śledzić tego bloga i otrzymywać notyfikacje o nowych notkach.

Najnowsze wpisy

  • Evonomics and other miserable attempts to reinstate communism
  • Historia pewnego rewolucjonisty
  • Biedni Polacy patrzą na 500 złotych
  • Jak zostałem piwowarem domowym
  • MdM: jak zniszczyć dobry program

Archiwum

  • Grudzień 2016
  • Lipiec 2016
  • Luty 2016
  • Styczeń 2016
  • Październik 2015
  • Sierpień 2015
  • Czerwiec 2015
  • Maj 2015
  • Kwiecień 2015
  • Marzec 2015
  • Luty 2015
  • Styczeń 2015
  • Lipiec 2014
  • Maj 2014
  • Kwiecień 2014
  • Marzec 2014
  • Styczeń 2014
  • Listopad 2013
  • Lipiec 2013
  • Maj 2013
  • Kwiecień 2013
  • Luty 2013
  • Styczeń 2013
  • Grudzień 2012
  • Październik 2012
  • Sierpień 2012
  • Lipiec 2012
  • Czerwiec 2012
  • Kwiecień 2012
  • Marzec 2012
  • Luty 2012
  • Styczeń 2012
  • Grudzień 2011
  • Listopad 2011
  • Sierpień 2011
  • Lipiec 2011
  • Czerwiec 2011
  • Listopad 2010
  • Kwiecień 2010
  • Luty 2010
  • Grudzień 2009
  • Listopad 2009
  • Październik 2009
  • Wrzesień 2009
  • Czerwiec 2009

Blogroll

  • Adam Szostkiewicz
  • Cafe Hayek
  • David Friedman
  • Dział Zagraniczny
  • Edwin Bendyk
  • Freakonomics
  • Greg Mankiw
  • Henryka Bochniarz
  • High Book Value
  • Into Americas
  • Jacek Maliszewski
  • Jak oszczędzać pieniądze?
  • Jan Winiecki
  • Janusz Jankowiak
  • Leszek Jażdżewski
  • Maciej Samcik
  • Michał Stopka
  • Olgierd Rudak
  • Piotr Kuczyński
  • Robert Gwiazdowski
  • Scott Sumner
  • Stand-Up Economist
  • Steve Levitt
  • Tyler Cowen
  • Wykresologia

Moje linki

  • Akademia Leona Koźmińskiego
  • CAIA Association
  • Deloitte
  • Dom Spotkań z Historią
  • European University College Association
  • EUSTORY: History Network for Young Europeans
  • Fundacja im. Lesława A. Pagi
  • Fundacja Ośrodka KARTA
  • Genealodzy.pl
  • Generation Europe
  • Polskie Stowarzyszenie Piwowarów Domowych
  • Rada Reklamy
  • Szkoła Główna Handlowa
  • Wydział Nauk Ekonomicznych UW

Kategorie

  • English
  • Gospodarka
  • Historia
  • Kultura
  • Ogólne
  • Podróże
  • Polityka
  • Prywatne
  • Przedsiębiorstwo
  • Sport

Meta

  • Zarejestruj się
  • Zaloguj się
  • Kanał wpisów
  • Kanał komentarzy
  • WordPress.com

Polub na Facebooku

Polub na Facebooku

Profil LinkedIn

View Marcin  Senderski's profile on LinkedIn

MÓJ TWITTER

Moje Tweet'y

Statystyki

  • 14 177 wizyt

Najczęsciej klikane

  • Brak

Stwórz darmową stronę albo bloga na WordPress.com.

Prywatność i pliki cookies: Ta witryna wykorzystuje pliki cookies. Kontynuując przeglądanie tej witryny, zgadzasz się na ich użycie. Aby dowiedzieć się więcej, a także jak kontrolować pliki cookies, przejdź na tą stronę: Polityka cookies
  • Obserwuj Obserwujesz
    • Ekonomia po partyzancku
    • Already have a WordPress.com account? Log in now.
    • Ekonomia po partyzancku
    • Dostosuj
    • Obserwuj Obserwujesz
    • Zarejestruj się
    • Zaloguj się
    • Zgłoś nieodpowiednią treść
    • Zobacz witrynę w Czytniku
    • Zarządzaj subskrypcjami
    • Zwiń ten panel
 

Ładowanie komentarzy...