Jak zostałem genealogiem

Tagi

, , , , , , ,

Rozpoczynam cykl dzielenia się z Wami swoimi hobby. Tym razem będzie o genealogii, zainteresowaniu wciąż chyba dość egzotycznym i kojarzonym głównie ze starszymi ciotkami. Chciałbym ten obraz nieco odbrązowić, przedstawiając tę dziedzinę badań – jakby nie było – historycznych jako ciekawą i dającą wiele satysfakcji. Badanie dziejów własnej rodziny jest doskonałym uzupełnieniem zainteresowania historią powszechną, choć może być też preludium do tych zainteresowań. Makro- i mikrohistoria wzajemnie się przenikają – wiedząc co nieco o realiach społeczno-gospodarczych w dawnych wiekach korci żeby przekonać się, jak pozycjonowali się w tych realiach nasi przodkowie.

Moja przygoda miała swoje źródło inspiracji wiele lat temu – zaczęło się od dość przypadkowego i niepozornego odkrycia. Szperając w domowych szufladach natknąłem się na odpis aktu zgonu mojej prababki, który nastąpił trzy miesiące przed moim urodzeniem. Można było odczytać z niego, że ojciec owej prababki miał na imię Marcin, czyli tak samo jak ja. Niby bez znaczenia, ale wówczas było to dla mnie ciekawe objawienie (dziś wśród moich przodków mam ośmiu Marcinów i nie robi już to na mnie większego wrażenia).

Przez długi czas nie miałem zielonego pojęcia, jak zabrać się do genealogii. Przeprowadziłem jakieś wstępne, nieustrukturyzowane wywiady ze starszymi członkami rodziny, ale po dotarciu do ściany nie wiedziałem co dalej. Pierwszy raz archiwum (konkretnie Archiwum Narodowe w Krakowie) odwiedziłem w marcu 2011 roku. I choć wywiady nadal uważam za ważne i konieczne, to właśnie archiwa stanowią drzwi do świata prawdziwych badań genealogicznych. Przyspieszony kurs rosyjskiego (konieczny do odcyfrowania wszystkich metryk z zaboru rosyjskiego z lat 1868-1914), odświeżenie łaciny i hajda!

Dziś moje (i żony) drzewo genealogiczne liczy prawie 8,5 tysiąca osób, opatrzonych kilkoma tysiącami dokumentów źródłowych i fotografii. Najstarsza dowiedziona data wydarzenia dotyczącego moich przodków to 28 września 1723 roku, kiedy w Damicach (obecnie powiat krakowski) urodził się jeden z moich pradziadów, Michał Wieczorek. Pierwsza data związana z małżeństwem to 21 listopada 1734 roku, kiedy w Minodze (obecnie powiat krakowski) pobrali się Jan Czechowicz i Salomea Wójcik. Pierwsza data zgonu – 11 lutego 1771 roku – to śmierć Anny Krawczyk z domu Głowackiej w parafii Poręba Górna (obecnie powiat olkuski).

Artykuł nie będzie raczej ciekawy dla osób otrzaskanych w genealogii, ale jak mniemam, takich jest mniejszość. Zaznaczam także, że tekst nie ma charakteru instruktażowego. Przedstawię jedynie dziesięć tez, które wydają mi się istotne w kontekście historii naszych rodzin.

1. Pochodzimy od niepiśmiennych chłopów

To może być dla niektórych szokujące, ale większość z nas ma czysto chłopskie korzenie. Co prawda wielu genealogów kreśli prawdopodobnie słuszną hipotezę, że rodowód zdecydowanej większości Polaków sięga Mieszka I, ale niewielu może się poszczycić dowodami na taką koligację (swego czasu chwytliwym nagłówkiem w polskich mediach stała się informacja, że Bronisław Komorowski i Jarosław Kaczyński są kuzynami). Emigracje, prześladowania oraz ludobójstwa polskiej inteligencji sprawiły, że niewiele wśród nas szlachetnie urodzonych, a nawet zwykłych mieszczan. Mimo to, szkolna wersja historii Polski uczy nas, żeśmy potomkami szlachty, mamy być dumni z Konstytucji 3 Maja i powstańców listopadowych. Jednak, jak dowodzi brawurowy spektakl Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego „W imię Jakuba S.” – mentalnościowo (a i biologicznie) znacznie bliżej nam do Jakuba Szeli niż do ziemian, którym jego totumfaccy podrzynali gardła. Co nieco można o tym poczytać także w dobrym artykule, jaki ukazał się w 2011 roku w „Polityce” („Rola i niedola”). Za nim cytuję też przygnębiający dość opis polskiego chłopa, jaki sporządził angielski pisarz George Burnett na początku XIX wieku:

„Jest niskiej postury i wygląda, jakby przedwcześnie przestał rosnąć. Ma małe, szare oczka, krótki nos, zazwyczaj nieco zadarty; włosy na ogół barwy zbliżonej do żółtej, choć czasami ciemniejsze; oblicze również żółtawe, jakby mocno opalone – co latem odpowiada stanowi faktycznemu. Sprawia wrażenie przygnębionego i otępiałego; chód ma ciężki i pozbawiony życia”

Wbrew pozorom, stan chłopski przodków dla genealoga może okazać się błogosławieństwem w poszukiwaniach, gdyż w przeciwieństwie do powstańców – byli mniej ruchliwi i raczej nie chowano ich w zbiorowych i bezimiennych mogiłach… A tak stało się na przykład z 42 powstańcami poległymi w potyczce z wojskiem rosyjskim pod Glanowem i Imbramowicami w 1863 roku.

Ludzie byli niepiśmienni jeszcze do niedawna. Nawet rządom II Rzeczypospolitej nie udało się wyeliminować zjawiska analfabetyzmu. Większość aktów stanu cywilnego kończyła się taką oto nieśmiertelną formułką (pisownia oryginalna):

„Akt ten Stawaiącemu i Świadkom przeczytany, agdy Ci iako włościanie pisać nieumieią przez mnie podpisany został” [podpis plebana]

Akt chrztu Marcina Głowy (sygn. 96/1829) z księgi metrykalnej parafii rzymskokatolickiej w Wawrzeńczycach (ob. pow. krakowski) za 1829 rok

Brak wykształcenia, czy choćby umiejętności pisania i rachowania, niekoniecznie wynikać musiał z braku takich możliwości. Jak można wywnioskować z poniższego opisu z końca XVIII wieku, włościanie uważali, że posyłanie dzieci na nauki jest stratą czasu. Niezwykłe i przepełnione goryczą jest to świadectwo, które dał proboszcz parafii Smardzowice pisząc m.in., że „tu potrzeba do oddawania dzieci na rodziców musu, którzy zwłaszcza po kilkoro ich mając, wolą swe dzieci widzieć próżnujące i karki łamiące, niż do czego się dobrego garnące z niezmierną swoją i krajową szkodą”.

Fragment spisu Komisji Porządkowej Cywilno-Wojskowej dla parafii Smardzowice (ob. pow. krakowski)

Fragment spisu Komisji Porządkowej Cywilno-Wojskowej dla parafii rzymskokatolickiej Smardzowice (ob. pow. krakowski)

Choć większość źródeł podaje, że chłopi mimo bardzo trudnych warunków życiowych najczęściej nie głodowali, to jednak ich sytuacja w okresie I Rzeczypospolitej oraz przez większą część zaborów, była nie do pozazdroszczenia. Odium winy za taki a nie inny stan rzeczy (i m.in. niechęć włościan do edukacji) należy zatem obarczyć klasy rządzące krajem.

2. Ludzie do XIX wieku żyli naprawdę krótko

Średnia życia moich pradziadków to jeszcze 74 lata, ale prapradziadków i praprapradziadków – już tylko około 55-58 lat.

Osoby długowieczne należały do rzadkości. Szczególnie wśród mężczyzn, śmierć następowała szybko. Spośród moich prapradziadków, najbardziej sędziwy dożył siedemdziesiątki (zmarł w Tychach w 1959 roku). Tak się składa, że jego żona była moją najbardziej sędziwą praprababką i dopiero zabłąkana furgonetka zatrzymała jej licznik na 86 latach. Wśród praprapradziadków już tak dobrze nie jest – nikt nie dobił do siedemdziesiątki.

W artykule „Życie naszych przodków: krótko, ale zdrowo” Agnieszka Krzemińska pisze, że choć średnia życia naszych przodków była dużo niższa niż obecnie, to jednak zdecydowanie rzadziej chorowali oni na nowotwory. Rodzi to w dzisiejszych czasach szereg nieporozumień, które części z nas każą wierzyć, że np. sposób odżywiania się naszych antenatów był tajemnicą ich zdrowia. Prawda jest jednak zgoła inna (o czym pisze też Krzemińska w swoim tekście) i banalna w swej prostocie – większość naszych pradziadów żyła po prostu zbyt krótko, by mogły ujawnić się u nich choroby genetyczne. Nie mieli szansy na nie umrzeć, bo umierali na zapalenie płuc, grypę, tyfus lub w połogu.

3. Dzieci umierały na potęgę

W tym kontekście zawsze szokują mnie wypowiedzi prawicowych polityków czy organizacji, głoszących, że żyjemy w tzw. „cywilizacji śmierci”. Ci ludzie z pewnością nigdy nie zadali sobie trudu zajrzenia do ksiąg zgonów z okresu życia swoich pradziadów.

Zagrożone były też matki, choć śmierć w połogu była zdecydowanie rzadsza od śmierci noworodka.

Wszystko to sprawia, że badania genealogiczne bywają przykre. Na przykład, gdy popatrzę na rodzinę mojego pra(5)dziadka, Sebastiana Biesagi.

Z pierwszą żoną miał siedmioro dzieci:

  1. Kazimierz (1828-1847)
  2. Stanisław (1829-1829)
  3. Katarzyna (1830-1833)
  4. Julianna I (1833-1836)
  5. Julianna II (1839-1884) – moja pra(4)babka, jedyna z rodzeństwa, która dożyła wieku dojrzałego
  6. Filip (1841-1842)
  7. Antoni (1843-1843)

Z drugą żoną:

  1. Katarzyna (1844-1846)
  2. Antoni (1847-1847)

Jednym słowem, osoby mówiące o cywilizacji śmierci muszą zaktualizować swoją wiedzę.

Aleksander Gierymski, „Trumna chłopska” (olej na płótnie) [domena publiczna, Wikimedia Commons]

Także i z tego powodu dzietność była duża. W swoim drzewie mam dwa małżeństwa z udokumentowaną liczbą 14 dzieci i jeszcze 19 innych związków z liczbą dzieci 10 lub więcej.

4. Wiedza medyczna była szczątkowa

Pośrednio łączy się to z punktami 2. i 3. W niektórych regionach i w niektórych latach zapisywano przy akcie zgonu przyczynę śmierci. Nie wiem, czego było to wyrazem, ale na pewno nie pokory wobec własnego ograniczenia poznawczego. Z niektórych zapisów można boki zrywać, szczególnie jeśli śmierć osoby trzydziestoletniej jest opisana jako naturalna.

Przyczynę zgonu 6-miesięcznego dziecka też bez ceregieli opisywano jako „ordinaria”.

Akt zgonu Marii Jaszczyszyn, (bez sygn.) z księgi metrykalnej parafii greckokatolickiej Koniuszki Nanowskie (ob. rejon mościski w Ukrainie) z 1838 roku

5. Życie wbrew pozorom było dość ciekawe, a tajemnic nie brakowało

W 1820 roku jeden z moich pradziadów umiera „przypadkowo zabity” we własnym domu. W 1833 roku 20-letnia krakowska służąca oddaje swoją nowo narodzoną córkę do przytułku przy Szpitalu św. Łazarza. Dziecko na szczęście ma się dobrze i dożywa 80 lat, zostając przy okazji moją praprababką. W 1843 w więzieniu w Kielcach umiera pradziad Kubis. Czy siedział za przemyt, czy za rozbój, tego stwierdzić z całą pewnością nie sposób. W latach sześćdziesiątych XIX wieku mój pradziad pakuje manatki i przeprowadza się z niezrozumiałych dla mnie względów z czeskiego Śląska do podkrakowskiej wsi w zaborze rosyjskim (owszem, migracja była powszechna ale z austro-węgierskiej Galicji). W tej samej dekadzie mój pradziad w prostej linii męskiej, mający już ponad sześćdziesiąt lat, żeni się po raz czwarty z o 40 lat młodszą kobietą i płodzi dwoje dzieci. U progu nowego wieku praprababka ochoczo tańczy na weselu, po czym zgrzana wychodzi na mróz (bo wesela w zimie – patrz pkt. 7) i umiera na zapalenie płuc. Tak samo, jak prapradziad, który w przededniu wojny polsko-bolszewickiej pragnął wydostać z wojska najstarszego syna. Nałóg papierosowy wygrał – zakurzył na mrozie i w krótkim czasie już go nie było. W 1909 roku pradziad Jan, grekokatolik, rzuca papiery i żeni się z katoliczką obrządku rzymskiego. Zazdrosna była narzeczona truje innego z moich pradziadków jaszczurczymi jajami, po czym – jak głosi rodzinna legenda – tamten postradawszy zmysły pluje jaszczurkami. W żałobie po śmierci matki i po tragicznym wypadku narzeczonego w kamieniołomie, prababka zostaje drugą żoną mojego pradziadka. We wrześniu 1939 roku pradziadek ucieka przed Niemcami na rowerze w stronę wschodu, gdzie na kresowym dworku, otrzymanym od Marszałka w zamian za służbę w legionach mieszkają jego kuzyni. Napotkawszy krasnoarmiejców nacierających z drugiej strony, pokazuje im swoje spracowane chłopskie ręce i wygrywa życie. Drugi pradziad, w tydzień po powrocie z robót przymusowych w III Rzeszy umiera na zapalenie opon mózgowych.

To tylko ekstrakt. Wycinek z wycinka rodzinnych dziejów.

Historia naszych przodków zaskakuje. Nagle okazuje się, że osoba przez lata znana w rodzinie jako Jakub, tak naprawdę ma na imię Paweł. Że osoba, która według opowieści była jedynakiem, ma pięcioro rodzeństwa. Pewne utarte rodzinne mity ulegają erozji, inne – zyskują swoje drugie dno lub wyjaśnienie.

6. Mobilność była niewielka

Do pewnego czasu wynikało to oczywiście z ograniczeń natury prawnej i zjawiska przywiązania chłopa do ziemi. Jednak nawet po rozluźnieniu tych przepisów, mobilność większości osób była niewielka, a małżeństwa zawierane były z osobami oddalonymi co najwyżej o kilka wsi.

Przodkowie mojej matki pochodzą w 80 proc. z dwóch wsi koło Mościsk (teren dzisiejszego obwodu lwowskiego na Ukrainie). Pozostałe 20 proc. to inne dwie wsie, położone jednak niedaleko.

O tym, jak niechętnie ludzie zmieniali miejsce zamieszkania, świadczyć mogą przykłady z mojego drzewa genealogicznego.

W niedawnym czasie odkryłem, że moi dziadkowie od strony mamy mieli wspólnych przodków. Prapraprababka mojego dziadka i prapradziadek mojej babci byli rodzeństwem. Co więcej dwie pary moich pradziadków również okazały się dalekim kuzynostwem. Jedni mieli wspólną praprababkę. Tu jednak wielkiego zaskoczenia nie ma, bo wszyscy mieszkali w nieodległych wsiach. W drugim przypadku zaskoczenie było dużo większe. Prapradziad mojego pradziadka i praprapradziad mojej prababki byli rodzonymi braćmi, ale w międzyczasie miały miejsce migracje, które – wydawać by się mogło – powinny uniemożliwić ponowne zejście się ich potomków. Stało się inaczej i tu trafiamy do sedna genealogii, czyli pojęcia „pedigree collapse”.

Jednym z najbardziej spektakularnych (ale także tragicznych dla samego zainteresowanego) przykładów tego zjawiska jest drzewo genealogiczne Karola II Habsburga, ostatniego króla Hiszpanii z dynastii Habsburgów. Rodowa endogamia doprowadziła do tego, że rodowód Karola dość szybko sprowadził się do zaledwie kilku antenatów. To oczywiście wynaturzenie „pedigree collapse”, ale nadaje się jako ilustracja.

Źródło grafiki: http://io9.com/5863666/why-inbreeding-really-isnt-as-bad-as-you-think-it-is

7. Śluby na wsi zawierało się między listopadem a lutym

Z dzisiejszej perspektywy to niewyobrażalne, ale w środowiskach wiejskich zdecydowaną większość ślubów (przede wszystkim tych planowanych) zawierano w listopadzie, styczniu lub lutym. Nie dbano wówczas o dobrą pogodę, a o dostępność pożywienia i mniejszy natłok obowiązków.

Wyciąg z indeksu małżeństw parafii rzymskokatolickiej Poręba Górna (ob. pow. olkuski) za lata 1806-1807

Wyciąg z indeksu małżeństw parafii rzymskokatolickiej Poręba Górna (ob. pow. olkuski) za lata 1806-1807

Ciekawostką może być także fakt, że w dawnych czasach rzadko praktykowano żałobę. Najpewniej z uwagi na kwestie praktyczne (np. wielość dzieci) wdowcy i wdowy wstępowali w kolejny związek małżeński nawet już po dwóch miesiącach od śmierci poprzedniego małżonka.

8. Za rejestrację aktów stanu cywilnego odpowiadały wyłącznie kościoły

Poza krótkim okresem obowiązywania Kodeksu Napoleona, tj. między 1808-1810 (w zależności od regionu Polski) a 1825 rokiem, za rejestrację urodzeń, małżeństw i zgonów odpowiadały wyłącznie kościoły. Działo się tak aż do 1945 roku, gdyż mimo licznych prób zmiany tego stanu rzeczy w II Rzeczypospolitej, opór kościoła sprawił, że do końca II wojny światowej porządek instytucjonalny naszego państwa praktycznie uniemożliwiał funkcjonowanie osobom bezwyznaniowym. Wyjątkiem były ziemie byłego zaboru pruskiego, gdzie cywilne urzędy stanu cywilnego zostały wprowadzone już w 1874 roku.

Tego typu przepisy niestety obniżyły standard zapisów metrykalnych. O ile za czasów obowiązywania Kodeksu Napoleona poziom merytoryczny i faktograficzny spisywanych aktów był bardzo wysoki, o tyle po 1825 roku wiele zależało od konkretnego proboszcza. Metryki są naszpikowane błędami, szczególnie dotyczącymi wieku osób, do których się odwołują, ale także ich miejsca urodzenia czy danych rodziców bądź małżonka. Kodeks Napoleona wymagał poświadczeń niemal każdej sprawy (np. w przypadku niemożności dostarczenia metryki urodzenia na potrzeby zawarcia związku małżeńskiego – Kodeks wymagał spisanie tzw. aktu znania poświadczonego przez czterech świadków!). Akty znania mają piękną, kwiecistą formę i stanowią bezcenne źródło wiedzy genealogicznej.

Zawsze cieszyłem się, gdy ślub mojego przodka wypadł akurat w przedziale lat 1810-1825, bo wiedziałem, że będę miał porządnie spisany akt wraz z alegatami (załącznikami). Trzeba jednak oddać kościołom co ich. Przez większość czasu tylko one, z własnej w zasadzie inicjatywy, spisywały księgi metrykalne. Dzięki temu, dziś przy pewnej dozie szczęścia można dotrzeć do informacji o przodkach nawet z XVIII wieku, a jeśli ktoś jest w czepku urodzony to może i XVII wieku. Tak, tak – często pojawiająca się w naszej wyobraźni (skąd to się w zasadzie wzięło?) klisza spalonego kościoła i zniszczonych niczym woluminy Biblioteki Aleksandryjskiej ksiąg – to zwykła bujda. Oczywiście takie pożary się zdarzały (np. w Raciborzu), ale w przypadku mojego drzewa ten problem nie wystąpił ani razu, a w drzewie żony tylko jedna XIX-wieczna metryka nie jest dostępna, ale to nie z powodu pożaru, tylko carskich represji wobec jednej z podlaskich parafii. Te rozważania dotyczą naturalnie tylko genealogii chłopskiej, bo utrzymujące swoje własne archiwa rody szlacheckie mogą sięgnąć dużo głębiej.

9. Nazwiska ewoluowały w czasie

W związku z powszechnym analfabetyzmem, zapis nazwisk nie był wystandaryzowany. W momencie, gdy ludzie nie byli w stanie się podpisać, nie robiło im większej różnicy, jak ktoś inny (najczęściej pleban spisujący akt stanu cywilnego) przeliteruje ich godność.

Moje własne nazwisko funkcjonowało najpierw jako Synderczyk (choć w niektórych parafiach spotykane były inne, nierzadko dziwaczne pisownie, np. Szynterczyk), a potem jako Sęderski. Inne przykłady ewolucji:

  • Chałat – Chałaciński – Hałot
  • Waligóra – Waligórski (także z pisownią przez „u”!) – przy czym dziś w Danii żyją moi kuzyni nazwiskiem Walegorski

Szokującym może wydać się fakt, że na Podlasiu jeszcze na początku XIX wieku w roli nazwiska występowały patronimiki, czyli popularne „otczestwa”. I tak dziecko Antoniego zwało się Antoniak, dziecko Filipa – Filipiak, a dziecko Idziego – Idziak. Tylko raz powiało trochę Zachodem, kiedy na córkę Grzegorza wołano Gregory.

10. Ludzie wiedzieli o sobie mało

Brak znajomości pisowni własnego nazwiska to nie wszystko. Nasi przodkowie nie kojarzyli często swojego wieku, imion swoich dziadków a nawet czasem nazwiska panieńskiego matki.

W konsekwencji, częste są na aktach zapisy w stylu „córka rodziców niepamiętnych” albo „skąd pochodzi nie wiadomo”.

Akt zgonu Róży vel Rozalii Waligóry z d. Walczak (sygn. 132/1831) z księgi metrykalnej parafii rzymskokatolickiej w Koniuszy (ob. pow. proszowicki) za 1831 rok

I to by było na tyle. Mam nadzieję, że choć w niewielkim stopniu oddałem przyczyny mojej fascynacji badaniami genealogicznymi. Gdybym chciał tutaj podzielić się wszystkimi ciekawostkami i aspektami pracy genealoga, z pewnością notka byłaby niestrawna. Może jednak kiedyś wrócę do tematu i napiszę bardziej praktyczny przewodnik dla stawiających pierwsze kroki w tym „fachu”. Tymczasem odsyłam do istniejących publikacji:

Polecam jednak w każdym przypadku rozpocząć od wywiadów, bo genealogia to gra zespołowa. Bez wspomnień i wskazówek żyjących, nie udałoby mi się dotrzeć do wielu tajemnic przeszłości. Mamy dziś doskonałe narzędzia do zautomatyzowanej, elektronicznej pracy, zarówno w zakresie budowy drzewa genealogicznego (program „Drzewo genealogiczne”), jak i kwerendy (geneteka, genbaza, lubgensogólnopolski indeks małżeństw do 1899 r.szukajwarchiwach.pl itp.), ale nic nie zastąpi wyjścia w teren.

Dwa brzegi Wardaru – wspomnienia z Macedonii

Tagi

, , , , , , , , ,

W ostatnich dniach i tygodniach dochodziły do nas (niestety tylko za pośrednictwem wybranych, co bardziej zainteresowanych światem mediów) tragiczne informacje z Macedonii. Nie pretendując w żadnym wypadku do roli eksperta, postanowiłem przybliżyć niektórym z Was swoje własne przemyślenia na temat tego kraju, mniemam, że jednego z bardziej pokrzywdzonych na naszym kontynencie. Tym bardziej, że relacja Małgorzaty Gołoty w natemat.pl ma dość nieszczęśliwy nagłówek („Macedonia wskrzesza ducha bałkańskiej wojny i grozi reszcie świata destabilizacją”), sugerujący, że to maleńka Macedonia jest agresorem gotowym wywrócić do góry nogami ład w Europie.

Macedonię odwiedziłem we wrześniu 2009 roku, a więc wieki temu. Patrząc pod tym kątem, notka jest spóźniona – ale tylko pozornie. To co ważne z reguły uchowa się w pamięci. Podróż autobusem z Prisztiny do Skopja prawdopodobnie zeszła mi na drzemce, bo niewiele z niej kojarzę. Dworzec autobusowy (połączony z dworcem kolejowym) w stolicy Macedonii był pierwszym powiewem zachodniej cywilizacji na postjugosłowiańskich Bałkanach. Mając wówczas na świeżo w pamięci dworce w Tiranie (zakurzony, klaustrofobiczny plac w centrum miasta, połączony z dworcem kolejowym, z którego odchodziło dziennie kilka gratów z niemieckiego demobilu) i Prisztinie (z cuchnącymi toaletami w tureckim stylu), skopijski hub autobusowy był luksusem.

Macedończycy i Polacy mają wiele wspólnego. Począwszy od wieloletniej walki o niepodległość, poprzez konflikty z sąsiadami, aż do tej specyficznej mieszanki pracowitości, lenistwa, dumy i braku pewności siebie. Ich prezydent, Boris Trajkowski (urodzony w Strumicy metodysta), zginął w katastrofie lotniczej w Mostarze w 2004 roku. Ich relacje z sąsiadami nie układają się dobrze i są jedynym krajem w Europie pozostającym w mniej lub bardziej otwartym sporze na wszystkich możliwych frontach. Grecja odmawia im prawa do nazwy Macedonia, w absolutnie bezrozumny sposób obawiając się ewentualnych roszczeń terytorialnych względem greckiej krainy o tej samej nazwie. To blokada rozwojowa niesłychanego kalibru, gdyż Macedonia ma utrudniony dostęp do instytucji międzynarodowych, których członkiem jest Grecja, a jeśli już udaje jej się wejść na salony, to pod upokarzającą nazwą FYROM (Former Yugoslav Republic of Macedonia). Najbardziej okazały skopijski pomnik, przedstawiający ponad wszelką wątpliwość Aleksandra Macedońskiego, nosi oficjalnie nazwę „bojownika na koniu” – oczywiście by nie drażnić Aten. Relacje macedońsko-bułgarskie są z kolei naznaczone nieustającym kulturkampfem, głównie w zakresie języka – Bułgarzy (nie bez racji) przekonują, że macedoński to nic ponad dialekt bułgarskiego. Wreszcie Albania i Kosowo, czyli Wielka Albania in spe, relacje z którą stały się zarzewiem najnowszego konfliktu. Z tego powodu doszło już do potyczek zbrojnych – w 2001 roku. Starcia mniejszego kalibru mają miejsce bardzo często. Teraz przeżywamy déjà vu, a relatywnie spora mniejszość albańska (szacowana na ok. 25 proc. populacji, w przeważającym stopniu wyznania muzułmańskiego) w Macedonii nie rokuje dobrze. Z Belgradem w sposób oczywisty dzielą Skopje resentymenty związane z czasami byłej Jugosławii, ale można powiedzieć, że relacje z Serbią są jednak najzdrowsze, jeśli nie liczyć sporów o autokefalię Macedońskiego Kościoła Prawosławnego (nieuznawanego przez wszystkie kanoniczne kościoły prawosławne, także przez Polski Autokefaliczny Kościół Prawosławny).

Skopje na tle stolic swoich sąsiadów robi niesamowite wrażenie. Rzeka Wardar dzieli miasto na dwie części – lewobrzeżną, nowoczesną i prawobrzeżną, tradycyjną. Pokonując Kamienny Most znajdujemy się w innym świecie. Twierdza Kale i przede wszystkim baščaršija (stary bazar) pozostawiają niezapomniane wrażenie. Zaryzykuję stwierdzenie, że poza starym miastem w Sarajewie, nie ma w Europie drugiego tak magicznego miejsca jak północny brzeg Wardaru w Skopju.

Średniowieczny Kamienny Most na Wardarze, symbol Skopja

Odbudowana część półmilionowego miasta, stanowiąca nowe centrum ogniskujące się wokół placu Makedonija, nie odbiega zarówno zamysłem urbanistycznym jak i pewną kulturą miejską od miast zachodnioeuropejskich. Czasem do przesady, czego symbolem jest sprawiające luksusowe wrażenie dom-muzeum Matki Teresy z Kalkuty (była Albanką, ale urodziła się w Skopju w 1910 roku jako Anjezë Gonxha Bojaxhiu). Przepych budowli zdecydowanie kontrastuje z naznaczonym skromnością sposobem życia albańskiej noblistki.

Turystów mało. Na twierdzy Kale spotykam kilku umęczonych ludzi z wielkimi plecakami. Zastanawiam się, jak tu dotarli z takim obciążeniem. To oczywiście Polacy, ale brakuje im tchu na rozmowę. Z zabytków zapamiętałem szczególnie cerkiew św. Spasa (czyli Zbawiciela), maleńki obiekt z pięknym XIX-wiecznym ikonostasem. Maleńki, bo wkopany w ziemię – w czasach imperium osmańskiego Turcy nie pozwalali budować cerkwi, które przewyższają tureckiego jeźdźca na koniu. A przynajmniej tak się twierdzi, lecz to bardzo poetycka interpretacja – chodziło po prostu o to, aby prawosławne kopuły nie zdominowały muzułmańskich minaretów. Tuż obok cerkiewki znajduje się muzeum i miejsce spoczynku największego macedońskiego bohatera narodowego, lidera walk narodowowyzwoleńczych i odmienianego przez wszystkie przypadki Goce Delčeva.

Do stolicy Macedonii przybywam w trakcie trwania XIV Biennale Młodych Artystów z Europy i Krajów Śródziemnomorskich. W galerii narodowej spotykam się z tym środowiskiem, w dużej mierze anglojęzycznym. Młodzi Macedończycy są nastawieni bardzo patriotycznie i sprawiają wrażenie dumnych ze swojego kraju. Jeden z nich zaprasza mnie na wycieczkę po Kanionie Matka, który – jak twierdzi – powinien zaliczać się do siedmiu cudów natury. Niestety, choć to tylko 15 kilometrów od Skopja, nie mam czasu. Wiem, że na wizytę w kanionie dobrze jest poświęcić cały dzień.

Za odbudowę stolicy Macedonii po tragicznym w skutkach trzęsieniu ziemi z 1963 roku wzięli się m.in. polscy urbaniści, Adolf Ciborowski i Stanisław Jankowski. Niestety, nie tylko. W odbudowie miasta dopuszczono też elementy modernizmu, a głównym rozgrywającym był tu zyskujący wówczas światową popularność (po igrzyskach olimpijskich w Tokio) Kenzō Tange. Zanim Macedończycy powiedzieli mu „do widzenia”, udało mu się jednak doprowadzić do realizacji kilku projektów, o czym przekonałem się na własnej skórze. Vesna i Elena, moje koleżanki, które gościły mnie w Skopju, mieszkały w akademikach kompleksu Goce Delčeva. Gdy przyszliśmy tam już po zmroku, poczułem się, jakby ktoś wtrącił mnie w otchłań orwellowskiej antyutopii, gdzieś w okolice Ministerstwa Miłości z „Roku 1984”. Fakt, całości dopełniał fatalny standard życia w domu studenckim (a to już nie wina Tange, że prysznice to nic innego jak kran z zimną wodą zawieszony nad twoją głową, a brud w częściach wspólnych był niewyobrażalny), ale całość jednak komponowała się z przytłaczającą, monstrualną i groźną modernistyczną architekturą. Żałuję, że nie zrobiłem własnych zdjęć.


Kompleks akademików Goce Delčev w Skopju; źródło: commons.wikimedia.org

Dawny budynek poczty głównej w Skopju. Zegar zatrzymano na godzinie 5:17, kiedy to pierwsze wstrząsy oznajmiły kataklizm.

Nowoczesna cerkiew św. Klimenta Ochrydzkiego, (wbrew woli wielu) symbol miasta

Ze Skopja jadę autobusem na południe, do Ochrydy. Ochryda mogłaby stać się turystycznym rajem, gdyby nie zapatrzone w inne regiony oczy zachodniego turysty. Nazywana jest miastem 365 kościołów i rzeczywiście – cerkwi i cerkiewek jest tu bez liku. Rejon Jeziora Ochrydzkiego, jako jedyny „obiekt” w Macedonii, wpisany jest na listę UNESCO.

Znalezienie tu taniego noclegu nie jest żadnym problemem. Już po wyjściu z autobusu atakują naganiacze. Mnie udało się wynająć samodzielny pokój blisko centrum zdaje się, że za jakieś 5 euro. Ochryda uspokaja, wycisza i cieszy oko architekturą. Niestety, trzeba pamiętać, że odwiedzamy kraj biedny, a bieda ujawnia się nawet w kurortach. Ja sam zostałem zaatakowany przez około dziesięcioosobową grupkę bardzo natrętnych dzieci w wieku 10-13 lat.

Malowniczo położona cerkiew Jovana Kaneo w Ochrydzie

Kilkadziesiąt kilometrów od Ochrydy, również nad brzegami Jeziora Ochrydzkiego, znajduje się miasteczko Struga, gdzie swój początek bierze Czarny Drin, płynący dalej przez Albanię do Morza Adriatyckiego. Struga jest też znana z wieczorów poetyckich, które co roku przyciągają światową czołówkę trubadurów.

Słynny Most Poetów w Strudze. Konkursy poetyckie wygrywali tu m.in. Różewicz, Okudżawa, Neruda czy Brodski.

Struga oferuje piękno Jeziora Ochrydzkiego, ale w przeciwieństwie do Ochrydy zachowuje sielskość i nie męczy natłokiem turystów

Na rejs po Jeziorze Ochrydzkim zabrakło czasu. I dobrze, bo gdybym się skusił by dalej do klasztoru św. Nauma przedostać się wodą (opcja wolniejsza) zamiast lądem (opcja szybsza), to być może uczestniczyłbym w największej katastrofie wodnej w historii Macedonii, która miała miejsce właśnie w ten dzień. 5 września 2009 roku na przeładowanej łodzi Ilinden życie straciło 15 Bułgarów.

Urokliwy klasztor św. Nauma nad Jeziorem Ochrydzkim znajduje się zaledwie 300 metrów od granicy albańskiej. Według legendy założył go w X wieku sam św. Naum, jeden z uczniów Cyryla i Metodego. Tu też według legendy został pochowany. Bez wątpienia, jest to miejsce o największym zagęszczeniu turystów na metr kwadratowy w całej Macedonii.

Granica macedońsko-albańska była do tej pory jedyną w moim życiu, którą przekroczyłem na piechotę, wzbudzając niemałe zdziwienie pograniczników. Przejście przez granicę jest wydarzeniem dość traumatycznym. Przechodzimy ze strony macedońskiej, względnie czystej i schludnej, na stronę albańską, która jest jednym wielkim rezerwuarem wszelkiego sortu śmieci. Jezioro Ochrydzkie po stronie albańskiej traci w dużej mierze swój urok. Wśród licznych cnót Albańczyków, potrzeba zachowania czystości nie znajduje poczesnego miejsca. O brzegi jeziora obijają się więc sterty porosłych glonami odpadów… Ale o Albanii już było (1 / 2 / 3).

***

Dziś Macedonia stała się kolejnym pionkiem w partii granej przez Moskwę. Incydenty w Kumanowie to co prawda wynik wewnętrznych rozgrywek między rządem w Skopju a mniejszością albańską, ale nie przeszkadza to Rosji w rozgrywaniu tego konfliktu. Podobnie jak sto lat temu, w przededniu pierwszej wojny światowej, Bałkany mogą stać się języczkiem u wagi. Słowenia i Chorwacja, byłe republiki jugosłowiańskie, mają już za sobą akces do Unii Europejskiej. Z pozostałych państw, moim subiektywnym zdaniem, najbliżej powinno być Macedonii. Do Unii nie komponuje mi się nacjonalistyczna i rusofilska Serbia, bliźniacza mentalnościowo choć nieco bardziej „wyluzowana” Czarnogóra, chwiejna i wciąż znajdująca się pod międzynarodową kuratelą Bośnia i Hercegowina, a także zdecydowanie zbyt odstające pod względem rozwoju gospodarczego Albania i Kosowo. Rzeczywistość jest jednak inna. Choć spośród tych państw Macedonia najwcześniej – bo już w 2004 roku – złożyła wniosek o członkostwo, aktualnie bliżej sukcesu negocjacyjnego są Serbia oraz Czarnogóra. Macedończycy muszą czekać. Ale czy Europa w obecnej sytuacji może sobie pozwolić na stojącą w politycznym rozkroku Macedonię?

Źródło: en.wikipedia.org/wiki/Enlargement_of_the_European_Union

 

Krótko po kongresie założycielskim NowoczesnaPL

Tagi

, , , , ,

Jak mawiał Ludwik Hirszfeld: „żeby innych zapalać, trzeba samemu płonąć”.

Na świeżo po kongresie założycielskim Stowarzyszenia NowoczesnaPL nie mogę powiedzieć, abym zapłonął, czy – jak to określił Ryszard Petru – naładował akumulatory do pracy. Założenia programowe przyszłej partii, które przeskanowałem czytając stronę internetową (nota bene, nie nowoczesna.pl, ale nowoczesnapl.org), są OK. Problem w tym, że na kongresie zostały uwypuklone w niedostateczny sposób.

Co konkretnie było złe? Po pierwszy fatalni mówcy (przede wszystkim Joanna Schmidt i Adam Kądziela, którzy zrazili publiczność). Po drugie, pasztet programowy. Ryszard Petru stawiał obok siebie postulaty bardzo ogólne (np. wolność gospodarcza, likwidacja barier) i bardzo szczegółowe (np. brak finansowania partii z budżetu). Po trzecie, brak konsekwencji w programie, co szybko zostanie wytknięte przez przeciwników. Nie można mówić o społeczeństwie obywatelskim, zaufaniu i samorządności, a jednocześnie wychodzić z postulatami ograniczenia liczby kadencji poselskich do dwóch (czyj to pomysł i skąd zaczerpnięty?) albo zmuszania gmin (sic!) do wprowadzania budżetów partycypacyjnych. Po czwarte i najważniejsze, na kongresie brakowało agresji, jasnego wskazania ścieżki, którą trzeba podążyć, aby zmienić polską politykę. Mam wrażenie, że NowoczesnaPL jest na chwilę obecną bardzo łatwym kąskiem do połknięcia.

Jeśli założymy, że elektorat Nowoczesnej to: a) szeroko rozumiane sieroty po PO, b) sieroty po Palikocie, c) różnej maści ruchy lewicowe o rozbudowanej, ale nie postkomunistycznej wrażliwości społecznej, d) osoby, które przeżywając zapaść zagłosowały na Korwin-Mikkego i Kukiza, ale zdążyły zdać sobie sprawę ze swojej omyłki, oraz e) osoby od wielu lat niebiorące udziału w głosowaniach; to do ugrania jest całkiem sporo głosów. Niestety, na dzień dzisiejszy nie widzę, w jaki sposób miałoby to się udać już tej jesieni. Nowoczesna jest powszechnie hejtowana i już szufladkowana jako „partia banków i OFE” albo „PO-bis”. Będąc na świeżo po kampanii prezydenckiej, wiemy że przypinanie przeciwnikom nienawistnych etykietek to bardzo opłacalna strategia prowadzenia polityki.

To od siły i wyrazistości liderów Nowoczesnej zależy, czy wizerunek partii będzie taki:

Opublikowane przez @Exen na Twitterze.

… czy inny.

Jest jednak inne zagrożenie – że Nowoczesna zostanie rozsadzona od środka, pójdzie w stronę bezideowej partii rewanżu, opierającej program na doraźnych potrzebach, zamiast na przemyślanej strategii. Najsmutniejszym wydarzeniem kongresu był bowiem z mojego punktu widzenia ten moment, w którym rozległy się najbardziej gromkie oklaski. A było to po ogłoszeniu postulatu maksimum dwóch kadencji dla posłów. Innym zagrożeniem jest obarczanie Nowoczesnej a priori wymaganiami, które są niemożliwe do spełnienia, m.in. odcięcia się zupełnie od zgranych twarzy i starych partii, tak jakby w poprzednich wcieleniach liberalnych inicjatyw działali sami parszywcy.

Jestem ciekaw, jak rozwinie się ta inicjatywa, ale w chwili obecnej przepełnia mnie raczej pesymizm.

Brunatnoczerwona rapsodia

Tagi

, , , , , , ,

Wynik wyborów zdyskontowałem już dwa tygodnie temu, więc o zaskoczeniu rezultatem wczorajszego głosowania nie mogło być mowy, ale i tak przez ostatnie dwa tygodnie wyrosło kilka przemyśleń. Ciekawych, jak mi się zdaje.

1. Sytuacja wejdzie do kanonu nauk politycznych stosowanych. Okazało się, że nawet wzorcowe sprawowanie urzędu przez pięć lat nie gwarantuje sukcesu i nie zwalnia z obowiązku prowadzenia kampanii wyborczej. Niby w teorii wiadomo – bez kampanii ani rusz. Ale spójrzmy na tę kwestię jeszcze od drugiej strony. Do tej pory wydawało się, że Polacy nie lubią kampanii, przynajmniej deklaratywnie. Uznawaliśmy to za okres ciskania na prawo i lewo wyborczą kiełbasą, zaśmiecania miast plakatami i ulotkami, okres obrzydliwych prób chwilowej poprawy swojego wizerunku itd. Dobrze obrazował to niedawny premierowy odcinek „Świata według Kiepskich” – „Bliżej człowieka”. Polecam, bo naprawdę warto.

Tymczasem, nagle okazało się, że łakniemy kampanii. W wielu, naprawdę wielu komentarzach powyborczych pojawił się zarzut, że może i ten Komorowski nie był zły, ale nie zasłużył na nasz głos! Nie upiekł kiełbasy i nie podlizał się. Zle-kce-wa-żył NAS! I tu jest pies pogrzebany. Lubimy jako elektorat być adorowani.

Może prezydentura Komorowskiego nie była bezbłędna. Można różnić się w ocenach – moim zdaniem była bliska ideału. Taki był też ogląd społeczny. Jeszcze pod koniec kwietnia zaufanie do prezydenta w sondażu CBOS deklarowało 67 proc. ankietowanych! I to był i tak dołek, bo w szczycie (np. październik ubiegłego roku) były to liczby w granicach 80 proc. Według innej sondażowni, TNS Polska, jeszcze w lutym 59 proc. dobrze oceniało pracę prezydenta. W ostatnim półroczu, a tym bardziej w ostatnich tygodniach, nie wydarzyło się nic merytorycznego, co mogłoby tak diametralnie wstrząsnąć tymi wynikami. Spadek poparcia należy więc przypisać zabiegom socjotechnicznym. I o tym drugi punkt.

2. Marketing PiS-u był świetny. Ale nie tyle marketing polegający na wypindrzeniu samego kandydata, co na wykreowaniu sytuacji, w której jego zwycięstwo było możliwe. Wtłoczono w dyskurs publiczny szereg sloganów. Parcie na antysystemowość, obrzydzenie Komora jako stetryczałego łowczego z wąsami i wylansowanie mitycznej „zmiany” oraz potrzeby „nowych twarzy” w polityce to były te elementy, które zadecydowały o tym, że wynik wyborów był znany już w momencie, gdy stało się jasne, że Bronisław Komorowski nie wygra w pierwszej turze. W drugiej mógłby się zmierzyć nawet z Misiem Colargolem, i tak byłby bez szans.

A zatem brawo nie tyle za wymuskanie kandydata, ale za dobrze przemyślaną makrostrategię marketingową. Chodziło o wytworzenie klimatu do zmiany, a kandydat był rzeczą drugorzędną (oczywiście o ile nie byłby to Macierewicz).

3. Dziś jeszcze nic się nie stało, ale wiadomo, że prawdziwe konsekwencje wczorajszego wyboru wyjdą na światło dzienne jesienią, czyli po wyborach parlamentarnych. Jak pisałem już wielokrotnie wcześniej – IV RP nie została rozliczona. Partii Donalda Tuska zabrakło jaj, żeby rozliczyć Kaczyńskiego, Ziobrę czy chociaż przycisnąć do muru Andrzeja Dudę za jego ciemne geszefty przy SKOK-ach. Jarosławowi Kaczyńskiemu na pewno cojones nie zabraknie. Jestem pewien, że idą ciekawe czasy, a część osób zasiadających jeszcze dziś w ławach rządowych zobaczymy niedługo za kratkami. Brunatnoczerwona, narodowosocjalistyczna jeżowszczyzna, która na razie ma cherubinową twarz(yczkę) Andrzeja Dudy, rozpędzi się jesienią. Po ośmiu latach posuchy uczta z kapuścianych platformerskich głów będzie Kaczyńskiemu smakować podwójnie. W efekcie, poza znakomitą kampanią wyborczą PiS, do annałów nauk politycznych może przejść kolejna ponadczasowa prawda: „masz rywala na łopatkach, to go duś”! Z dedykacją post mortem dla PO.

Sam Andrzej Duda, najmłodszy obecnie prezydent świata, może się jeszcze wykaraskać z tego towarzystwa. Prezydentowi w polskim systemie łatwo jest wybić się na niezależność. Ale machina zmian ruszyła i biorąc pod uwagę nie tylko kontekst polski, ale i skomplikowaną sytuację międzynarodową – Polska znalazła się w dość nieprzyjemnym położeniu. Otto Basil, autor „Brunatnej rapsodii”, byłby zachwycony.

Bo było za średnio!

Tagi

, , , , , , , , , , , , , ,

Nie myślałem, że powstanie jakaś notka powyborcza, ale polski elektorat cały czas urządza popisowe spektakle.

Jeśli miałbym wybrać jedno zjawisko, które tak naprawdę, ale to naprawdę mnie zdziwiło, to fakt, że da się w krótkim czasie całemu społeczeństwu zohydzić takiego prezydenta jak Bronisław Komorowski. W gruncie rzeczy nijakiego nudziarza, który za bardzo nikomu nie wadził, a w zapleczu politycznym ma całą mozaikę doradców od prawa do lewa. Dobrze pokazują to internetowe memy – w zasadzie wszystkie dowcipy na temat Komorowskiego opierają się na wyśmiewaniu błędów ortograficznych, które zdarzało mu się popełniać. To najdobitniej pokazuje, że przez pięć lat człowiek nawet porządnej gafy nie zrobił!

Wydaje mi się, że tajemnicą sukcesu w tym przypadku było to, że do upadku Komorowskiego przyczynili się wszyscy. Nie tylko kontrkandydaci, ale i sam zainteresowany i jego zaplecze, którzy odpuścili sobie kampanię wyborczą. Wydawało się, że to bezpieczna strategia, bo poza dwoma Januszami wszyscy jego konkurenci byli kompletnie nierozpoznawalni (podobno Paweł Kukiz był kiedyś dość znanym muzykiem, ale ja o nim również wcześniej nie słyszałem). Mimo to, zjawisko do tej pory w Polsce niespotykane. Dotychczas można było zrozumieć, że po głowie dostawali Buzek (zbyt dużo bolesnych reform) czy Cimoszewicz (niewyparzony język). Ale Komorowski i to ze zgolonym wąsem?

Źródło: demotywatory.pl

Poza powyższym, wybory okazały się mało przełomowe. Po raz kolejny w kampanii stało się jasne, że elektorat nie do końca zna Konstytucję i przypisuje prezydentowi moce sprawcze, które znacząco wykraczają poza jego mandat. Że pamięć wyborców jest krótka, bo przecież nie tylko Ci, którzy za „IV RP” chodzili do gimnazjum, głosowali na Andrzeja Dudę. Zrobili to także ci, którzy szaleństwa Kaczyńskiego i Ziobry powinni doskonale pamiętać.

Trochę smutno wychodzić w poniedziałek rano na ulicę z myślą, że połowa ludzi na mieście ma ten piękny kraj w nosie (nie poszła do urn), 20 proc. głosuje na ekstremistyczne ugrupowania prawicowe, a 10 proc. na artystę bez programu i tak alternatywnego, że się aż krawatom nie kłania. Z wiekiem coraz bardziej rozumiem zgorzkniałą postawę Józefa Piłsudskiego w ostatnich latach życia, który już wówczas wiedział, że Polską nie można rządzić „bez bata”. Jego powinowaty, Gabriel Narutowicz, wiedział to już w 1922 roku, bo obrzucony błotem i śnieżkami mówił temu pierwszemu: „Ma pan rację, to nie jest Europa. Ci ludzie lepiej się czuli pod tym, co kark im deptał i bił po pysku”. Było już jednak za późno, żeby się wycofać…

Może w obliczu tych faktów warto zastanowić się nad bardziej gruntowną reformą polskiego ustroju. Może JOW-y albo wybór prezydenta przez Zgromadzenie Narodowe to za mało? Może zróbmy wybory kurialne? Cenzus majątkowy, edukacyjny? Dyktatura? Jeszcze do niedawna myślałem, że takie antysystemowe hasła nie mają racji bytu w dzisiejszym świecie, gdzie demokracja jest niewzruszalnym status quo. Ale myliłem się, czas dla radykalizmów jest niesłychanie dobry, a elektorat łyka skrajne hasła jak młody pelikan.

Demokracja jest systemem, w którym klasa polityczna odzwierciedla zapatrywania obywateli. Dlatego też, o ile sztab Komorowskiego nie będzie w stanie zmobilizować ludzi do głosowania w drugiej turze równie skutecznie jak uczynił to Jacques Chirac w 2002 roku, to Andrzej Duda zostanie nową głową państwa. My chcemy jednak przecież systemu, w którym klasa polityczna jest lepsza, inteligentniejsza, bardziej rozgarnięta niż ogół społeczeństwa. Elektorat też tego oczekuje, ale sam w swej masie nie jest w stanie dokonać odpowiedniego wyboru. Bo postpezetpeerowska mentalność. Bo naiwna roszczeniowość, podsycana przez populistów charakterystycznych dla młodych demokracji. Bo schizofreniczne niezdecydowanie między dobrem państwa a dobrym samopoczuciem największej wspólnoty religijnej w naszym kraju. Powodów jest wiele. Okrzepnięcie demokracji w kraju takim jak Polska jest trudne, szczególnie w dobie globalizacji, która daje niezliczone preteksty do frustracji wynikającej z porównań z demokracjami 100- albo 300-letnimi. Ograniczenie praw wyborczych dałoby szansę na lepszą jakościowo selekcję. Rzucam hasło. Jedno jest pewne: połowa uprawnionych do głosowania nawet nie zauważy zmiany!