• Brudnopis
  • O mnie
  • Oeconomia pauperum
  • Repozytorium tekstów i wystąpień

Ekonomia po partyzancku

~ Liberalny głos w twoim domu

Ekonomia po partyzancku

Tag Archives: Albania

Droga do Kukës

27 Niedziela Gru 2009

Posted by Marcin Senderski in Podróże

≈ 1 komentarz

Tagi

Albania, autostrada Durres-Kukes, Kosowo, Tirana

To korytarz przyjaźni i pokoju – mówił albański premier, Sali Berisha, przy akompaniamencie braw licznie zgromadzonej publiczności, wymachującej radośnie flagami Albanii i Unii Europejskiej. Było to w czwartek, 25 czerwca 2009 roku.

Zachodzę w głowę, jak to możliwe, że Albania i Kosowo, dwa kraje które w być może nie tak dalekiej przyszłości scalą się w jedno państwo, realizując tym samym upragnioną, odwieczną koncepcję polityczną Wielkiej Albanii, które w całości niemal zamieszkane są przez przedstawicieli jednego narodu – Albańczyków, są tak słabo ze sobą skomunikowane. Autokarów kursujących na linii Tirana – Prisztina jest co prawda kilka, ale wszystkie jak jeden mąż rozpoczynają bieg o godzinie 18:00, nie pozostawiając podróżnym żadnego wyboru. Połączenia kolejowe nie istnieją (Albania w ogóle nie posiada żadnego połączenia międzynarodowego – szerzej o albańskich pociągach napiszę w kolejnej części reportażu), samolotów rejsowych jest jak na lekarstwo. To może samochodem?

Jeszcze nie tak dawno temu dystans między obiema stolicami, liczący około 340 kilometrów pokonywało się w czasie dziesięciu godzin (sic!). A więc do stolicy Kosowa autobus zwykł przyjeżdżać o świcie. Teraz jednak podróż trwa tylko sześć godzin, do Prisztiny przyjeżdża się tuż po północy. Skąd ta czterogodzinna różnica?

Trwającą pół dnia eskapadę między albańską stolicą a stolicą braterskiego Kosowa, trasą wiodącą przez kręte dróżki rozsiane pomiędzy dzikimi łańcuchami górskimi północnej Albanii, skrócono do sześciu godzin. A i to nie wszystko – bo docelowo podróż ta ma zabierać z życia kierowcy nie więcej niż dwie godziny! Wszystko dzięki nowej drodze z Durrës nad Adriatykiem do Kukës i Morinë tuż przy granicy z Kosowem, na budowę której kontrakt podpisano w 2006 roku. Wykonało ją turecko-amerykańskie konsorcjum Bechtel-Enka. To największa w dziejach inwestycja zrealizowana w Albanii. Autostrada jak na tutejsze warunki jest imponująca i stanowi spory sukces rządu. 170 kilometrów, z czego 7 kilometrów mostów i pięcioipółkilometrowy, wydrążony w skałach, najdłuższy na Bałkanach tunel między Thirra a Kalimash.

Przed rokiem droga nie była jednak zupełnie skończona. W tunelu działał tylko jeden pas i ruch odbywał się wahadłowo. To poważne utrudnienie, ale Albańczycy i tak zdecydowali się uruchomić wartą 800 milionów euro drogę. Kontemplując tę kwotę trzeba dodatkowo pamiętać, że roczne przychody albańskiego budżetu państwa to ledwie niewiele ponad… 2,5 mld euro.

I choć wydatki okazały się dwukrotnie wyższe od oczekiwanych, a wielu polityków musiało stawić czoło oskarżeniom o napychanie własnych kieszeni, to jednak droga pozostaje sprawą narodową, urasta do rangi symbolu. Budowę promuje nawet wystawa zdjęć na głównej ulicy Tirany. W czasach, gdy w krajach wysoko rozwiniętych o sile integracji decydują technologie informacyjne, tutaj wciąż najistotniejsze jest to, co namacalne, infrastruktura, fizyczne połączenie dwóch bratnich miast. Droga. Może wydawać się w pierwszej chwili, że oto nowoczesność wdziera się przebojem do Albanii, przecinając bitumiczną, szeroką na cztery pasy nitką całe połacie tajemniczych albańskich gór, Gór Przeklętych, znanych w Europie z wciąż praktykowanej na ich terenach gjakmarrji (zemsty rodowej). Ale to złudzenie. W rzeczywistości to tylko tradycja przybiera nową formę. Albańczycy nie są narodem podróżników, ale są narodem emigrantów. Źle czują się z dala od domu, ale ich rodziny są dziś często rozdzielone granicami państw. Podróżować więc muszą, by stało się zadość tradycji pielęgnowania więzi rodzinnych. Autostrada ma oczywiście kolosalne znaczenie gospodarcze, ale znaczy też wiele dla przeciętnego Albańczyka.

W autobusie sunącym tą właśnie nową drogą pomocnik kierowcy zebrał od nas paszporty w celu spisania ich numerów seryjnych. Oddając je, niedbale czyta nazwiska pasażerów. Wyczytani podnoszą rękę i odbierają dokumenty. Z moim imieniem Albańczyk ma wyraźny problem. W końcu czyta coś co brzmi mniej więcej jak „Marcin”. Po chwili z siedzenia z przodu odwraca się do mnie około pięćdziesięcioletni mężczyzna z pytaniem czy nie jestem przypadkiem Polakiem. Zdębiałem, bo pytanie zadane było po polsku, choć mężczyzna zważywszy na swój akcent moim rodakiem na pewno nie był.

Okazało się, że Xhafer jest Kosowianinem (z dumą pokazywał paszport w eleganckiej granatowej okładce z pozłacanym godłem, wydany już przez władze Republiki Kosowa). Ostatni raz w naszym kraju był w latach osiemdziesiątych, ma w Polsce przyjaciół. Mimo że nie utrzymuje z nimi zażyłych kontaktów, język polski pamięta w stopniu zadziwiającym. Czasami gubi słowa, ale szybko je sobie przypomina. Ma pewne kłopoty z wymową, mam wrażenie, że także ze zrozumieniem, ale nie komplikuje nam to komunikacji w zasadniczy sposób. Rozmawiamy szybko, aktywnie, wręcz łapczywie, wiedząc, że nigdy więcej się nie spotkamy…

Byłem w Krakowie jeszcze  gdy Karol Wojtyła był tam arcybiskupem. Mój przyjaciel zaprowadził mnie do niego po jednej z mszy. (Ja jestem katolikiem.) Przedstawił mnie jako znajomego z Kosowa. Kto wtedy słyszał o Kosowie?! I wtedy stała się rzecz bardzo dla mnie dziwna. Przyszły papież uśmiechnął się i wymienił ze mną kilka zdań. Wojtyła mówił do mnie… po albańsku!

Później zapewniał mnie:

Bardzo dobrze myślę o Polsce. Dobrze chcę dla Polski.

Xhafer też jest cukrzykiem. Kiedy na postoju, już po wyjeździe z Kukës, zamówiliśmy na kolację tradycyjną kosowską pleskavicę (wołowina z warzywami) przepołowił dołączoną bułkę na dwie części i jej wnętrzem pieczołowicie wycierał pozostały na mięsie tłuszcz. Ten jego obraz najbardziej utkwił mi w pamięci. Pożegnaliśmy się w Prizren, tam Xhafer wysiadał.

W Kosowie autobus zwolnił, tam autostrady jeszcze nie ma. Wszyscy oczekują na przedłużenie tej albańskiej do Prisztiny, co już na dobre scali dwa organizmy państwowe, niegdyś rozłączone przez los.

Premier Kosowa, Hashim Thaci mimo wcześniejszych zapowiedzi nie pojawił się na uroczystości otwarcia drogi ze względu na napięty terminarz i wizytę w Stanach Zjednoczonych.

Sklepik przy głównej alei

30 Poniedziałek List 2009

Posted by Marcin Senderski in Podróże

≈ 1 komentarz

Tagi

Albania, bunkier, bunkry, Dajti, moisiu

Do Tirany przyjeżdżam bardzo wcześnie, jeszcze przed siódmą. W Albanii najwygodniej podróżuje się o świcie, szczególnie latem, gdy temperatury bywają bardzo wysokie. Ale chodzi też o to, by stać się „tutejszym”, wtłoczyć się w rytm dnia typowego tubylca, wstającego wcześnie rano do pracy. Komunikacja międzymiastowa nie podlega tu z reguły żadnemu rozkładowi jazdy. Improwizacja, która dotyka wielu dziedzin życia, działa nadzwyczaj sprawnie, ale dla przybysza z zewnątrz – pozostaje improwizacją, rodzącą pewien specyficzny posmak niepokoju, a nawet obłędnej dzikości. Autobusy lub minibusy (zwane potocznie furgonami) odjeżdżają najczęściej dopiero wtedy, gdy zapełnią się pasażerami. Najszybciej zapełniają się rano, dlatego jakąkolwiek podróż po kraju warto zaczynać właśnie wtedy. Rozkład jazdy jest tu bytem zbędnym, przynajmniej w swojej zmaterializowanej, papierowej postaci. Mają go autobusy do Prisztiny, do Aten, do Dortmundu. Ale po co rozkład jazdy na autobusy do Tirany? Przecież one i tak jeżdżą co chwilę. I to prawda – podróż do stolicy nie sprawia w ciągu dnia najmniejszych problemów, non stop potykamy się o furgony z wielką tabliczką „Tiranë”, wetkniętą za przednią szybę. Gorzej, jeżeli chcemy wybrać się w drogę powrotną, a w końcu prędzej czy później z każdej podróży trzeba wrócić. Połączenia do innych miast nie są już tak częste, a pragnienie dostania się gdziekolwiek po godzinie 18:00 zaspokoi już wyłącznie taksówka.

Główny, aczkolwiek ku rozpaczy przyjezdnych wcale nie jedyny dworzec autobusowy w stolicy Albanii to stosunkowo niewielkie, zasnute wieczną mgiełką kurzu żwirowisko. Nazwa „dworzec” może i nadana została trochę na wyrost, ale ci, którzy mieli do czynienia z krajowym dworcem PKS na warszawskiej Pradze nie powinni być szczególnie zszokowani. Od tego miejsca, zlokalizowanego w północnej części centrum miasta, aż do jego południowych krańców, ciągnie się główna arteria Tirany. Z początku, na relatywnie krótszym odcinku, ulica nosi nazwę króla Zogu I, później przechodzi w ulicę Dëshmorët e Kombit, czyli Męczenników Ojczyzny.

Nietrudno zgadnąć, że centralnym punktem miasta jest pomnik Skanderbega. Obserwowanie go o różnych porach dnia, pod różnym kątem, przy różnym oświetleniu, nie wiedzieć czemu stało się dla mnie czynnością o działaniu hipnotyzującym. Skanderbeg w porannym półmroku, w południowym skwarze, w przytulnych promieniach popołudnia… Jedna twarz, którą każdy albański artysta wyrzeźbi z zamkniętymi oczami, a tyle różnych doznań. Nawet teraz, gdy patrzę na pocztówki z tirańskim placem Skanderbega, nie poznaję pomnika, pod którym przesiedziałem tyle czasu.

Na południowych rubieżach Tirany, za stadionem i zabudowaniami uniwersytetu, rozciąga się wielki park miejski. Tu natrafiamy na rozsiane w bezładzie cmentarze, pomniki i inne miejsca pamięci związane z burzliwą historią Albanii. U jego bram, w cieniu pobliskich drzew, na niewielkim placyku mieści się skromny pomnik Fryderyka Chopina, a raczej Frederika Shopena.

O ile albańscy handlarze nie są podobni do tureckich i nie narzucają się, o tyle szczególną rolę w albańskim systemie transportowym odgrywają – tak byśmy to nazwali – „naganiacze”. Trudno tu mówić o agresji, aczkolwiek ich zaangażowanie, mierzone stopniem zdarcia gardła, bywa ogromne. Kierowcy furgonów z reguły naganiają samodzielnie, kierowcy większych autobusów najczęściej mają od tego swojego człowieka. Rozpoczyna się walka o bilety (warte czasami zaledwie kilkadziesiąt leków, czyli 2-3 złote): kto kogo przekrzyczy, kto pierwszy zwróci uwagę potencjalnych pasażerów. Można się dziwić, że tak jest, bo wybór trasy podróży nie jest przecież decyzją spontaniczną i z reguły pasażerowie mają już upatrzony środek lokomocji. Skuteczność tak rozumianego albańskiego marketingu wydaje się być znikoma, mimo wszystko jest on częścią uroku tego społeczeństwa.

Częścią tutejszego – jak to nazwaliśmy – uroku, jest też egzotyczna kasta albańskich „cinkciarzy”, okupujących strategiczne miejsca w głównych miastach. Wymieniają euro po kursie „kantorowym”, a transakcje w porównaniu do tych z obrazu „Sztos” Olafa Lubaszenki są obarczone bardzo niewielkim ryzykiem. Albańczycy generalnie należą do narodów bardzo dumnych i w swojej dumie – uczciwych.

Brak znajomości języków obcych to w Albanii podstawowy problem, jakiemu muszą stawić czoła przyjezdni. Sam albański, język bardzo szorstki, niepodobny do żadnego innego języka pod słońcem, należy do względnie trudnych. Wielu ludzi przyznaje się do znajomości włoskiego i ze względu na ścisłe związki gospodarcze między tymi dwoma krajami jestem skłonny nawet w to uwierzyć. Angielski to mowa prawie egzotyczna, nawet w samej stolicy i nawet wśród młodych ludzi. Pracownice punktu informacji turystycznej w centrum Tirany posługiwały się współczesną lingua franca z pewną trudnością, a na przybysza z innego kraju spoglądały nie bez zdziwienia i naturalnie zadały pytanie o kraj mojego pochodzenia.

Dodatkowe wyzwanie stanowi fakt, że potomkowie Ilirów, podobnie jak Bułgarzy, kiwają głowami zupełnie inaczej niż reszta Europejczyków. Aprobatę wyrażają kiwaniem horyzontalnym, sprzeciw – wertykalnym. Biorąc pod uwagę to oraz wspomniany już fakt, że Albańczycy do poliglotów nie należą, wzajemna komunikacja jest wyjątkowo karkołomna i nierzadko zwykła rozmowa przeistacza się w groteskową komedię pomyłek.

Syn taksówkarza, z którym starałem się ustalić warunki kursu z centrum Tirany do parku narodowego Dajti położonego kilkanaście kilometrów poza granicami miasta, posługiwał się angielskim w stopniu umożliwiającym negocjacje cenowe, w których jednak i tak główną rolę odegrał ołówek wraz z kawałkiem papieru. Szczyt Dajti, jeden z najwyższych w Albanii, jest swego rodzaju osobliwością. Rzadko zdarza się, by stolica jakiegokolwiek państwa leżała tuż u stóp pięknego parku narodowego (jednego z dwóch w całym państwie). Na górę wjeżdża pachnąca jeszcze nowością kolejka linowa, wybudowana przez Austriaków i tym samym budząca zaufanie. Mimo, że jest sobota, tłumów nie widać, wagoniki jeżdżą puste…

W sklepiku z pamiątkami przy bulwarze króla Zogu I z chwilowego odrętwienia odrywa mnie kojący dla uszu głos właściciela. Kojący, bo wypowiedziane po angielsku słowa „What do you need, my friend” są w tym kraju rzadkością. Właścicielem sklepu jest Avni, osobisty ochroniarz byłego prezydenta Albanii, Alfreda Moisiu (2002-2007). Nie pamięta już dokładnie, ale w 2004 czy 2005 roku* był w Polsce. Z Warszawy zapamiętał jedno, „szerokie drogi” – do dzisiaj tę frazę jest w stanie wypowiedzieć poprawną polszczyzną. Avni odwiedził też Kraków, który również wywarł na nim duże wrażenie.

Do Polski żywi coś w rodzaju pretensji. Na Okęciu ośmielono się bowiem skontrolować jego broń osobistą. Uważa, że to nienormalne, był przecież bodyguardem. W żadnym kraju nie miał takich problemów… W ogóle bardzo często słowo „problem” powtarza się i nawraca w jego wypowiedziach. Na pytanie, czym zajmuje się teraz, mówi, że kształci nowych ochroniarzy. Sam jestem już za stary na tę robotę – mówi.

Avni jest muzułmaninem. Chętnie opowiada o swojej rodzinie. Jego żona, nota bene właścicielka sklepu (jest sobota, więc Avni ma czas, by dopomóc w rodzinnym interesie) jest wyznania prawosławnego. Matka była katoliczką. Dzieci? Ma dwie córki, 20 i 16 lat. Chodzą na przemian co dwa tygodnie do meczetu i do cerkwi. Ale one nie lubią religii – ubolewa prezydencki ochroniarz. – Nie zajmuje ich to. Wolą Internet, „dirty” Internet – kiwa głową.

W tej religijnej mozaice nie ma nic nadzwyczajnego, gdyż w Albanii od wieków panuje doskonała tolerancja i kwestie wyznania nie rodzą żadnych napięć międzyludzkich. Jest tu około 70% muzułmanów, 20% prawosławnych i 10% katolików. Wiele osób deklaruje jednak ateizm, co jest skutkiem zakazania w tym kraju w 1967 roku wyznawania jakiejkolwiek religii. Zamknięto wówczas wszystkie kościoły, cerkwie i meczety, urządzając w nich magazyny i hale sportowe, a Albania ogłoszona została pierwszym na świecie państwem ateistycznym.

Sklepik żony Avniego niczym nie różni się od setek tysięcy innych przybytków tego rodzaju. Sprzedaje sztampowe pamiątki, podobne – barwione oczywiście innymi kolorami – można znaleźć na ulicach Barcelony czy Pragi. Ale są i suweniry typowo albańskie: są figurki błogosławionej Matki Teresy z Kalkuty, chyba najpopularniejszej Albanki na świecie, są popiersia Skanderbega, są popielniczki w kształcie bunkra, są imbryki do parzenia kawy.

W zasadzie jedynym miejscem w Albanii, gdzie przemysł pamiątkowy wymyka się sztampowości, jest Kruja. Zauważył to już Andrzej Stasiuk w książce „Jadąc do Babadag”. Stara uliczka handlowa prowadząca na tamtejsze wzgórze aż przytłacza stęchłym zapachem wydobywającym się zza drzwi drewnianych straganów. To miejsce, gdzie sprzedawcy zapraszają każdego do środka. „Tylko żeby zobaczyć”. Potem rozkładają przed naszymi oczami barwne, ręcznie tkane kilimy, zgarniają ręką kurz z ozdobnych pater, prezentują znaczki pocztowe sprzed dziesiątek lat… Jeżeli można wyobrazić sobie przepych pod postacią starości, kontrast arcydzieł ze zwykłą tandetą, symbiozę chaosu i samouwielbienia dla własnego dziedzictwa – Kruja jest miejscem, gdzie postulat o synonimiczności piękna i harmonii traci rację bytu, gdzie zarówno piękno jak i brzydota mogą być wtłoczone wyłącznie w ramy dysharmonii. Kicz i arcydzieła o nieokreślonej wartości walają się gdzie popadnie, wywołując dezorientację i przerażenie. I konia z rzędem temu, kto rozróżni jedne od drugich…

Nad Krują góruje cytadela, jeden z głównych punktów oporu wojsk Skanderbega w XV wieku i symbol bezprecedensowej, wieloletniej obrony kraju, jaka była dziełem albańskich bohaterów. Budowla została odrestaurowana według projektu córki Envera Hodży, Pranvery, ale nie zadbano o zachowanie historycznej wierności i wzgórze już z daleka razi nieuzasadnionym eklektyzmem stylów.

Co ciekawe, na tym nie kończą się wyczyny architektoniczne Pranvery Hodży. Jednym z symboli stolicy kraju, Tirany, jest bowiem popularna „piramida”, a oficjalnie – Międzynarodowe Centrum Kultury. Psychodeliczny obiekt o zatrważającej architekturze, kojarzący się z głębokim i nieposkromionym modernizmem, ma w sobie wszystkie te cechy, które powinien mieć symbol dyktatury, totalitaryzmu i władzy absolutnej. Bezmierna brzydota „piramidy” nie pozwala mi uwierzyć, że ten budzący wyłącznie lęk budynek wzniesiony został zaledwie 20 lat temu, bo w 1988 roku jako mauzoleum ku czci Hodży.

Wyjeżdżając z Tirany gwarnym, wypełnionym po brzegi autobusem, w zasadzie nie wiem, czym ona jest. Jedyną europejską stolicą bez McDonald’sa? Nieanglojęzyczną enklawą na krańcu cywilizowanej Europy, gdzie wielu ludzi nie miało jeszcze w rękach aparatu cyfrowego? Źle oznakowanym miastem nad cuchnącym kanałem, z rozkradzionymi studzienkami kanalizacyjnymi, o okropnych budowlach obnażających ten skrajnie wyniszczający typ komunizmu jakiego nawet w innych krajach Europy nie zaznano? Czy też zapamiętać Tiranę z jej budynkami odmalowanymi na jaskrawe, wesołe, żółto-czerwone barwy? Tiranę u podnóża pięknej góry Dajti? Z kolorowymi bazarami i nowoczesną galerią sztuki, prezentującą co prawda socrealistyczne ścierwa, ale za to w standardzie jak najbardziej zachodnim? Tiranę starająca się żyć?…

I z takim właśnie wrażeniem wyjechałem. Tirana jest miejscem, gdzie ludzie starają się żyć. A jest to życie po zmartwychwstaniu z ciężkiej traumy bezwzględnej dyktatury.

* Prezydent Moisiu odwiedził nasz kraj w 2006 roku.

Z poziomu szosy

04 Niedziela Paźdź 2009

Posted by Marcin Senderski in Podróże

≈ 1 komentarz

Tagi

Albania, Ilirowie, stacja benzynowa

Wjeżdżając do Albanii przez jedyne przejście graniczne od strony czarnogórskiej, w miejscowości Muriqani, trudno dostrzec to, co zdaniem wielu, mimo upływu lat pozostaje symbolem tego kraju. Mowa o bunkrach. „Ojczyzna bunkrów”, „kraj tysięcy bunkrów” – to tylko niektóre przydomki, jakimi chrzczona jest ta niewielka bałkańska republika. Ale od początku. W 1978 roku albański dyktator, Enver Hoxha, zrywa, po kilkunastoletniej sielance, sojusz z Chinami. Ów dziwaczna, albańsko-chińska komitywa, jedna z najbardziej egzotycznych w historii świata, przestaje istnieć. Hoxha wpada w obsesję, panicznie boi się inwazji. Nieważne, że Tiranę i Pekin dzieli ponad osiem tysięcy kilometrów. Nic, że choć Chiny były dla Albanii wszystkim jeżeli chodzi o kontakty zagraniczne, o tyle strata albańskiego partnera nie rozdrażniła Pekinu ani w połowie tak mocno. Tak, jak nie było racjonalności w ścisłym przymierzu obu krajów, tak nie było go również w decyzji o jego zerwaniu i we wszelkich dalszych działaniach podejmowanych przez Hoxhę.

Hoxha wznosi bunkry. Bogiem a prawdą, wznosi je już od 1967 roku, w obawie przed najazdami wrogów, a wrogami dla tego najbardziej wyobcowanego kraju świata były wówczas wszystkie narody, ze Związkiem Radzieckim i Jugosławią na czele. W jego chorym umyśle rodzi się wizja kraju-obozu koncentracyjnego dla dwóch milionów ludzi. Wyobraźmy sobie więc dyktatora o władzy i posłuchu, które pozwalają mu na podjęcie decyzji, by doprowadzić do wzniesienia dziesiątek, setek tysięcy identycznych, kilkuosobowych bunkrów. Ta identyczność i kserograficzna wręcz powtarzalność bryły i detali, jest uderzająca. Każda albańska rodzina ma schron na wypadek agresji. I to nie byle jaki schron. Betonowe grzyby w oszałamiającym tempie zmieniają krajobraz Albanii, czyniąc zeń miejsce o charakterze i duszy oblężonej twierdzy. Z północy na południe, z zachodu na wschód, w trudno dostępnych terenach górskich i na brzegu morza, na terenach przygranicznych i wśród kłosów zbóż, kraj pokrywa się siecią bliźniaczych, murowanych igloo. Albańskie punkty oporu, niczym linia Maginota, która kilkadziesiąt lat wcześniej przeorała wschodnią Francję, dają poczucie bezpieczeństwa i iluzję siły. Linia Maginota padła, jak wszystkie inne systemy fortyfikacji obronnych. Efekty szaleństwa Hoxhy żyją wciąż własnym życiem, niszczeją i straszą, starzeją się na oczach jego byłych poddanych i pierwszych przyjezdnych, napływających do tego małego kraju. W zamyśle niezniszczalne bunkry, okazały się takie w rzeczywistości – dziś trudno się ich pozbyć. Zmieniono więc ich przeznaczenie. Obecnie mieszczą się w nich graciarnie i spiżarnie. Część Albańczyków potrafiła zatem wykrzesać z nich iskierkę sensu, zaadaptować, oswoić, udomowić. Jeśli natomiast w pobliżu nie ma domostw, bunkry stoją bezczynnie. Samotnie, niczym niechciani świadkowie trudnych czasów.

W polsko-francusko-albańskim filmie „Pułkownik Bunkier” z 1998 roku odnajdujemy przejmujący obraz tragedii i bezsensu, jakim była „bunkieryzacja” państwa. Głównym bohaterem filmu jest albański oficer, który otrzymuje rozkaz przeprowadzenia akcji budowy bunkrów na obszarze całego kraju. Po latach upada system komunistyczny. Życie w Albanii uświadamia mu absurd dzieła, któremu się poświęcił, a które pochłonęło gigantyczną kwotę trzech miliardów dolarów amerykańskich. Popełnia samobójstwo w pobliżu bunkra, w którym kocha się para młodych ludzi. Trudno o bardziej wyrazistą i epatującą kontrastem puentę. Nie tylko w Albanii, ale i na całych Bałkanach „kontrast” to słowo-klucz.

Ale tych właśnie bunkrów brakuje mi, gdy teraz podróżuję przez Albanię. Przygotowany na to, że będą kłuć mnie po oczach, psuć ogólne wrażenie krajobrazu, wchodzić nieproszone w kadry zdjęć i tłamsić architekturę otoczenia, jestem zawiedziony. Owszem, są. Ale gdzieś na drugim planie, zasymilowane, przytłoczone teraźniejszością problemów bardziej palących i bardziej realnych niż domniemana imperialistyczna inwazja. Uwagę przykuwają inne detale. Albańczycy, trzyipółmilionowy naród (nie licząc licznej emigracji i Albańczyków zamieszkałych w Kosowie), jak większość małych nacji, chętnie eksponują swój patriotyzm. Wywieszone na posesjach flagi powiewają na bardzo słabym wrześniowym wietrze. Zakurzone, obstrzępione, wyblakłe, jednym słowem – adekwatne do stanu działki, której właściciel swą miłość do ojczyzny poświadcza tym właśnie krwistoczerwonym sztandarem z czarną gapą. Często spotyka się, wespół z narodowymi barwami Albanii, flagi Kosowa i Stanów Zjednoczonych, a także Unii Europejskiej i NATO.

Albańskie domostwa nie urzekają. Zdecydowana większość z nich jest zresztą niewykończona. Niezależnie od miejscowości, w której aktualnie przebywam, mam ochotę przeprosić mieszkańców, że przeszkadzam, zasugerować, że może wrócę za rok, za dwa, że wtedy już budowa się zakończy, że dopiero wówczas przyjdzie czas, by otworzyć podwoje Albanii dla przybyszy z zewnątrz. A potem uświadamiam sobie, że tak naprawdę nie wiem, jak długo ta budowa już trwa. Może trwa rok, a może te wystające strzeliście ku niebu zbrojenia niewykończonych ścian wzniesione zostały już dziesięć, piętnaście lat temu. Wprawne oko jest w stanie to określić. Z pewnością natomiast jest w stanie to zrobić adorator córki gospodarza takiego domu. Wszystko dlatego, że Albańczycy rozmyślnie pozostawiają wystające zbrojenia. Jeśli mają córkę, zawsze pozostają w pełnej gotowości do dobudowania do swojego domu kolejnego piętra. To będzie przecież konieczność, gdy ich dziecko zdecyduje się na założenie rodziny. Jeśli tak się jednak nie stanie, zbrojenia niszczeją. Bez trudu można dostrzec, któremu z gospodarzy trafiła się stara panna…

Jednak nie domy są tu najważniejsze. To, co wyznacza miejsce w hierarchii społecznej, to samochód. Od jakiegoś czasu pokutuje opinia, że najwięcej mercedesów jeździ w Moskwie. Jest to nieprawda, gdyż w Albanii, gdziekolwiek nie zawiesimy oczu, mercedes będzie z pewnością jednym z elementów krajobrazu. Dziewięćdziesiąt procent jeżdżących po tamtejszych drogach samochodów to auta produkcji niemieckiej, z czego kolejne dziewięćdziesiąt procent to mercedesy. Ponadto, większość z nich to modele stosunkowo nowe, choć oczywiście zdarzają się także nieco archaiczne konstrukcje. Nieistotne – zdają się myśleć Albańczycy – przecież liczy się prestiż, jaki niesie ze sobą marka. W tym odbudowującym się z bezprecedensowej komunistycznej ruiny państwie, gdzie w minionej epoce politycznej posiadanie prywatnego samochodu było surowo zabronione, marketing w nadspodziewanie skuteczny sposób kształtuje umysły mieszkańców.

Po tym nieco przydługawym wstępie dochodzimy do obiektu, który wrył mi się w pamięć tak silnie, że dziś jest to pierwsza rzecz, która przychodzi mi na myśl na dźwięk słowa „Albania”. Tym czymś jest lavazh – myjnia samochodowa. Po zdewastowanych drogach, pełnych gruzów i kurzu, pędzą lśniące mercedesy. Wszystko to dzięki myjniom. Umiłowanie Albańczyków dla ich czterech kółek jest imponujące. Ręczne myjnie znajdują się przy każdej trasie, na każdym rogu, w każdej miejscowości, niezależnie od jej wielkości. Ich usługi nie są szczególnie tanie, biorąc pod uwagę standard tych przybytków i zasobność albańskich portfeli, ale sądząc z ich niesłychanej liczby, muszą być widocznie rentowne. Patrzymy w prawo – lavazh, przejechaliśmy sto metrów, skręcamy, po lewej – lavazh, dla nadjeżdżających z przeciwnej strony, za moment będzie kolejna, nie – od razu dwie, obok siebie! Niewiele potrzeba, by mieć swój własny lavazh – skrawek ziemi przy drodze, szmaciany namiot, kawałek węża ogrodowego, garść środków chemicznych. Narodowy biznes Albanii kręci się w najlepsze.

Zabytki w Albanii wtapiają się w ogólny pejzaż kraju tak naturalnie, jak naturalny jest widok roju pszczół w pasiece, czy kombajnu na polu w porze żniw. Albańczycy, potomkowie plemienia Ilirów, a więc rdzenni mieszkańcy ziem bałkańskich, z dumą odcinający się od słowiańskiego dziedzictwa, szczycą się historią sięgającą czasów rzymskich. Żal ściska za serce, gdy uświadomić sobie, jak zaniedbane jest to dziedzictwo, na którego ochronę nie ma w budżecie pieniędzy. Bezcenne skalne mozaiki poddające się niszczejącej sile wilgoci i jeszcze potężniejszej sile pustki w narodowym skarbcu, ruiny fortec, porośnięte wysoką trawą, górujące nad miastami, choć pozbawione należnego im majestatu…

Albania to wyrzut sumienia Europy, jej bogata i dramatyczna, choć nieznana szerzej historia, czeka na swych odkrywców i miłośników. Historia ta atakuje nas zewsząd, w najmniej spodziewanych zakątkach. To, co zbija nas z tropu, to otoczka zwyczajności. Dla Albańczyków ich odmienność jest przecież codziennością.

I tylko w uszach dźwięczą mi słowa poety:

Są narody, które znają
W  dziejach swoich każdy kamyk
Tak że mało o to dbają… 

Tak że mało o to dbają…

Disclaimer

Wszelkie teksty zamieszczone na niniejszym blogu stanowią odzwierciedlenie wyłącznie moich prywatnych poglądów, myśli i opinii oraz nie są stanowiskiem żadnej instytucji lub organizacji, z którą jestem lub byłem związany zawodowo.

Wprowadź swój adres email, aby śledzić tego bloga i otrzymywać notyfikacje o nowych notkach.

Najnowsze wpisy

  • Evonomics and other miserable attempts to reinstate communism
  • Historia pewnego rewolucjonisty
  • Biedni Polacy patrzą na 500 złotych
  • Jak zostałem piwowarem domowym
  • MdM: jak zniszczyć dobry program

Archiwum

  • Grudzień 2016
  • Lipiec 2016
  • Luty 2016
  • Styczeń 2016
  • Październik 2015
  • Sierpień 2015
  • Czerwiec 2015
  • Maj 2015
  • Kwiecień 2015
  • Marzec 2015
  • Luty 2015
  • Styczeń 2015
  • Lipiec 2014
  • Maj 2014
  • Kwiecień 2014
  • Marzec 2014
  • Styczeń 2014
  • Listopad 2013
  • Lipiec 2013
  • Maj 2013
  • Kwiecień 2013
  • Luty 2013
  • Styczeń 2013
  • Grudzień 2012
  • Październik 2012
  • Sierpień 2012
  • Lipiec 2012
  • Czerwiec 2012
  • Kwiecień 2012
  • Marzec 2012
  • Luty 2012
  • Styczeń 2012
  • Grudzień 2011
  • Listopad 2011
  • Sierpień 2011
  • Lipiec 2011
  • Czerwiec 2011
  • Listopad 2010
  • Kwiecień 2010
  • Luty 2010
  • Grudzień 2009
  • Listopad 2009
  • Październik 2009
  • Wrzesień 2009
  • Czerwiec 2009

Blogroll

  • Adam Szostkiewicz
  • Cafe Hayek
  • David Friedman
  • Dział Zagraniczny
  • Edwin Bendyk
  • Freakonomics
  • Greg Mankiw
  • Henryka Bochniarz
  • High Book Value
  • Into Americas
  • Jacek Maliszewski
  • Jak oszczędzać pieniądze?
  • Jan Winiecki
  • Janusz Jankowiak
  • Leszek Jażdżewski
  • Maciej Samcik
  • Michał Stopka
  • Olgierd Rudak
  • Piotr Kuczyński
  • Robert Gwiazdowski
  • Scott Sumner
  • Stand-Up Economist
  • Steve Levitt
  • Tyler Cowen
  • Wykresologia

Moje linki

  • Akademia Leona Koźmińskiego
  • CAIA Association
  • Deloitte
  • Dom Spotkań z Historią
  • European University College Association
  • EUSTORY: History Network for Young Europeans
  • Fundacja im. Lesława A. Pagi
  • Fundacja Ośrodka KARTA
  • Genealodzy.pl
  • Generation Europe
  • Polskie Stowarzyszenie Piwowarów Domowych
  • Rada Reklamy
  • Szkoła Główna Handlowa
  • Wydział Nauk Ekonomicznych UW

Kategorie

  • English
  • Gospodarka
  • Historia
  • Kultura
  • Ogólne
  • Podróże
  • Polityka
  • Prywatne
  • Przedsiębiorstwo
  • Sport

Meta

  • Zarejestruj się
  • Zaloguj się
  • Kanał wpisów
  • Kanał komentarzy
  • WordPress.com

Polub na Facebooku

Polub na Facebooku

Profil LinkedIn

View Marcin  Senderski's profile on LinkedIn

MÓJ TWITTER

Moje Tweet'y

Statystyki

  • 14 300 wizyt

Najczęsciej klikane

  • Brak

Stwórz darmową stronę albo bloga na WordPress.com.

Prywatność i pliki cookies: Ta witryna wykorzystuje pliki cookies. Kontynuując przeglądanie tej witryny, zgadzasz się na ich użycie. Aby dowiedzieć się więcej, a także jak kontrolować pliki cookies, przejdź na tą stronę: Polityka cookies
  • Obserwuj Obserwujesz
    • Ekonomia po partyzancku
    • Already have a WordPress.com account? Log in now.
    • Ekonomia po partyzancku
    • Dostosuj
    • Obserwuj Obserwujesz
    • Zarejestruj się
    • Zaloguj się
    • Zgłoś nieodpowiednią treść
    • Zobacz witrynę w Czytniku
    • Zarządzaj subskrypcjami
    • Zwiń ten panel