• Brudnopis
  • O mnie
  • Oeconomia pauperum
  • Repozytorium tekstów i wystąpień

Ekonomia po partyzancku

~ Liberalny głos w twoim domu

Ekonomia po partyzancku

Tag Archives: polityka prorodzinna

Biedni Polacy patrzą na 500 złotych

13 Sobota Lu 2016

Posted by Marcin Senderski in Gospodarka, Polityka

≈ 9 Komentarzy

Tagi

500 zł na dziecko, 500plus, Andrzej Duda, Beata Szydło, Elżbieta Rafalska, korupcja, polityka prorodzinna, program socjalny, Rodzina 500 plus, rozdawnictwo, zasiłki

Nie planowałem wypowiadania się w kwestii rządowego „programu” „Rodzina 500 plus”. Zmieniłem zdanie pod wpływem medialnej sieczki, jaka przetacza się w tej sprawie. W moim otoczeniu nie było, niezależnie od osobistej sytuacji demograficznej, zwolenników tego pomysłu. Ostatnio ze zdziwieniem przekonałem się, że stanowisko wielu osób zmiękcza się, a powielane argumenty są bardzo szkodliwe. Nawet .Nowoczesna Ryszarda Petru, którą uważam za partię stojącą po jasnej stronie mocy w dziedzinie programu gospodarczego, złapała haczyk. Teraz całkiem na serio bierze udział w sejmowych polemikach i medialnych przepychankach dotyczących „Rodziny 500 plus”. O niereformowalnych głupotach nie powinno się dyskutować. Powinno się je eliminować, co też zamierzam uczynić.

Po co nam więcej dzieci?

Celem polityki prorodzinnej jest przede wszystkim wspieranie dzietności. Rzadko być może zadajemy sobie pytanie, dlaczego należy wspierać rozrodczość. Choć może to być oczywiste, warto uświadomić sobie, że w zasadzie jedynym celem całego zamieszania jest potrzeba zapewnienia godziwych emerytur. Polski system emerytalny jest ogromnie uzależniony od demografii. Było tak zawsze, ale po likwidacji OFE (filara kapitałowego w systemie zabezpieczenia emerytalnego) i braku działań wspierających oszczędności w tzw. III filarze, sytuacja jest dramatyczna. Aktualnie brak jest woli politycznej w jakiejkolwiek partii, aby zmniejszyć uzależnienie systemu zabezpieczenia społecznego od demograficznego kagańca. Słowem, jeśli nie zwiększymy dzietności, emerytura wielu Polaków przypominać będzie bardziej jałmużnę niż godziwe świadczenie. Prognozy są na tyle dramatyczne (ludność Polski do 2060 r. może skurczyć się nawet do 32 mln), że nie pomogłoby nawet zamknięcie granic w celu zapobieżenia dalszej emigracji.

ZUS

Źródło: ZUS

Inne motywacje nie mają większego znaczenia. Pewnie niektórzy wskazaliby na konieczność zapewnienia rąk do pracy i podtrzymania wzrostu PKB. Po części wiąże się to z emeryturami, bo nie można polegać na samym tylko wzroście produktywności pracy per capita (praca ta musiałaby być poza tym wysoko opodatkowana, aby zadowolić rosnące grono emerytów). Odpowiedni zasób „siły żywej” jest potrzebny. Akcentowanie tego typu argumentacji wydaje się jednak staromodne i nieadekwatne do nowoczesnych modeli rozwoju gospodarczego. Wraz z powszechną automatyzacją produkcji, optymalizacją procesów i outsourcingiem, znaczenie czynnika ludzkiego w gospodarce maleje. Liczba ludności już dawno przestała definiować potęgę kraju. Niespełna 10-milionowa Szwecja jest „oczko” przed nami jeśli chodzi o nominalny PKB (22. miejsce na świecie przy 23. miejscu Polski według Międzynarodowego Funduszu Walutowego). Jeszcze mniej ludna Austria wytwarza PKB niższy od 38-milionowej Polski tylko o ok. 20%.

Ale nawet jeśli innowacyjność polskiej gospodarki rozwijać się będzie na przekór optymistycznym oczekiwaniom, a Polska nie awansuje do światowej ekstraklasy gospodarek wolnorynkowych opartych na wiedzy, to ewentualne luki w zatrudnieniu można nadrabiać w inny sposób. Rozwiązaniem byłoby przyjęcie większej liczby imigrantów, np. z Ukrainy lub Białorusi.

Obecny współczynnik dzietności (ang. total fertility rate) w Polsce wynosi 1,33, co zdecydowanie nie zapewnia zastępowalności pokoleń (do tego w krajach rozwiniętych potrzebny jest wskaźnik na poziomie 2,10 – żaden kraj europejski nie osiąga tego progu, choć Francja jest blisko) i plasuje Polskę na 216. miejscu spośród 224 klasyfikowanych przez CIA państw i terytoriów zależnych. W Europie wyprzedzamy tylko Bośnię i Hercegowinę. 2015 rok był kolejnym, w którym nastąpił w Polsce ubytek naturalny: na 372 tys. urodzeń żywych przypadło 388 tys. zgonów.

Przejdźmy do krytyki programu „Rodzina 500 plus” i wykazania, dlaczego nie spełni on celów stawianych przed nim przez opinię publiczną.

Mit 1. Program?

Politycy PiS-u oraz reżimowi niepokorni dziennikarze i usłużni naukowcy wybitni analitycy z upodobaniem mówią o najbardziej kompleksowym w historii III RP programie wsparcia rodzin. To oczywiście duże nadużycie, bo „500 plus” nie jest programem – nie spełnia np. definicji ze Słownika Języka Polskiego PWN. To zwykły transfer socjalny, który nie jest obwarowany żadną spójną ideologią ani planem, nie posiada także mierzalnych i umotywowanych celów. Co więcej, nie wiadomo nawet, skąd wzięła się kwota 500 zł. Równie dobrze mogłoby to być 300 zł czy, nie ograniczajmy się, 1.000 zł (tak proponował m.in. związany duchowo z PiS-em ekonomiczny celebryta, prof. Krzysztof Rybiński, na jednej z konferencji w 2013 roku). Merytoryczna część oceny skutków regulacji do projektu ustawy o pomocy państwa w wychowywaniu dzieci ma trzy i pół strony, i jest kpiną z procesu stanowienia prawa w Polsce. Przypomnijmy, że mówimy o idei, która w ciągu 10 lat ma pochłonąć prawie 250 mld zł. To tyle co 17 autostrad A1 (północ-południe) albo 124 stadiony narodowe.

Mit 2. Platforma Obywatelska nie zrobiła nic dla polityki prorodzinnej

To jeden z ciekawszych mitów. W pierwszej chwili sam go z automatu „kupiłem” na fali zawodu po ośmioletnich rządach tej partii. Po zastanowieniu, należy jednak oddać sprawiedliwość PO. Wprowadziła co najmniej trzy znakomite zmiany, które wpłynęły na ostatnie odbicie w statystykach rodzicielstwa (współczynnik dzietności wzrósł z 1,227 w 2004 roku i 1,297 w 2011 roku do 1,33 obecnie według CIA). Chodzi o:

  • 12-miesięczny urlop rodzicielski, który pozycjonuje Polskę na jednym z pierwszych miejsc w Europie
  • obowiązek szkolny od 6. roku życia (pisałem o nim tutaj; niestety został zniesiony, więc nie będzie można zbadać jego rzeczywistego wpływu na dzietność – sądzę jednak, że w dużych miastach wielu przyjęło ustawę o sześciolatkach z wielkimi nadziejami)
  • program „Mieszkanie dla młodych”, a wcześniej „Rodzina na swoim” (o których pisałem tutaj w kontekście zepsucia „MdM” w ostatnich tygodniach rządów PO), które mają niezłe statystyki i oferują atrakcyjne warunki kredytu osobom z dziećmi

Niektórzy mogliby dodać do tego jeszcze kartę dużej rodziny, zniesienie ostrych reżimów regulacyjnych dla żłobków czy program darmowych podręczników. Co do operacjonalizacji tego ostatniego projektu mam jednak zbyt wiele zastrzeżeń i na chwilę obecną go nie popieram.

Tym samym, w sferze polityki prorodzinnej rządy Platformy Obywatelskiej należy ocenić przyzwoicie jak na możliwości budżetowe. Można było zrobić więcej, o ile ministrowi odpowiedzialnemu za sprawy polityki społecznej pomogliby szefowie resortów gospodarczych, dbając o stronę przychodową budżetu. Niestety, nie pomogli, ponieważ finanse publiczne i system podatkowy pozostały naszpikowane nieefektywnościami. Dodatkowo, ekspropriacja majątku OFE zwiększyła presję i oczekiwania względem polskiej prężności demograficznej. Oczekiwania te – obawiam się – nie będą mogły zostać zaspokojone.

Co jeszcze można zarzucić PO? Na pewno nieudolność strategiczną, a więc to, co wskazała Najwyższa Izba Kontroli w opublikowanym w 2015 roku raporcie: brak spójności i koordynacji w działaniach o charakterze prorodzinnym, niedookreślone priorytety i brak mierzalnych celów. Rząd przez ponad dwa lata nie zdołał również rozpatrzyć projektu założeń do polityki ludnościowej Polski. NIK zinterpretował wówczas istniejące instrumenty wsparcia (becikowe, ulgi podatkowe na dzieci, roczny urlop macierzyński) jako doraźne.

Tymczasem, poza założeniami do polityki ludnościowej istniał opublikowany w 2009 roku dokument Rzecznika Praw Obywatelskich, o którym NIK nie wspomina: „Polityka rodzinna w krajach Unii Europejskiej – wnioski dla Polski”. Wnioski dla Polski podzielone zostały w nim na trzy obszary:

  • Rozwiązania sprzyjające decyzjom prokreacyjnym oraz godzeniu ról zawodowych z rodzinnymi (wydłużenie urlopu macierzyńskiego i przyznanie ojcom prawa do urlopu ojcowskiego, częściowa odpłatność za urlop wychowawczy, uelastycznienie organizacji pracy i czasu pracy)
  • Tworzenie warunków rozwoju młodego pokolenia (podniesienie dochodowego znaczenia świadczeń rodzinnych, określenie dodatków do zasiłków rodzinnych dla niektórych grup, uniwersalizacja systemu świadczeń rodzinnych, rozwój świadczeń rzeczowych, wykorzystanie systemu podatkowego jako instrumentu polityki rodzinnej, system usług społecznych, rozwój usług opiekuńczych nad małym dzieckiem)
  • Rodziny w trudnych sytuacjach (preferencje dla rodzin wielodzietnych, wsparcie dla rodzin niepełnych oraz rodzin z dzieckiem niepełnosprawnym, zróżnicowanie świadczeń w zależności od sytuacji rodzinnej)

Jak widać na pierwszy rzut oka, pomimo krytycznej oceny NIK-u co do całokształtu działań rządu i ich spójności, wiele z poruszonych zagadnień zostało przynajmniej wstępnie zaadresowanych za czasów PO.

Mit 3. We wszystkich ważniejszych europejskich krajach istnieją podobne programy jak „Rodzina 500 plus”

Nie. 8 innych państw Unii Europejskiej (Bułgaria, Chorwacja, Hiszpania, Holandia, Litwa, Portugalia, Republika Czeska, Włochy) nie stosuje podobnych „dopłat bezpośrednich”. Cypr, Grecja, Malta i Rumunia stosują niewielkie, a Dania, Irlandia, Szwecja i Wielka Brytania znaczne świadczenia prorodzinne, ale kosztem braku jakichkolwiek ulg podatkowych, które oferuje z kolei Polska. Te informacje zawiera ogólnodostępny raport PwC pt. „Ulgi podatkowe i świadczenia rodzinne w UE”, opublikowany w listopadzie ub.r., który z upodobaniem cytują politycy PiS-u w mediach.

Raport ten klasyfikuje też Polskę na 24. miejscu wśród 28 państw Unii Europejskiej jeśli chodzi o środki przeznaczane na politykę prorodzinną. Zapominają jednak o innych wnioskach z opracowania, tj. że „same środki finansowe nie są gwarantem sukcesu” oraz że „największe sukcesy odnoszą państwa posiadające rozwiązania systemowe”.

24. lokata chluby na pewno nie przynosi, ale pamiętajmy, że te najczęściej przez PiS cytowane wyliczenia są oparte na wartościach absolutnych i nominalnych. Jeśli wziąć pod uwagę ranking „relatywny”, który uwzględnia udział wsparcia państwa w odniesieniu do średnich zarobków w danym kraju, Polska plasuje się już na miejscu 20. Wyprzedzamy wówczas nie tylko unijnych leszczy, ale i Włochy czy Holandię. Niewiele tracimy do Danii i Finlandii.

Źródło: PwC

Mit 4. „Rodzina 500 plus” będzie skuteczna i pobudzi dzietność

Pozostańmy w obrębie raportu PwC. Jak wspominają jego autorzy, współczynnik dzietności w Polsce jest tylko nieznacznie niższy niż w Republice Czeskiej, Słowacji i na Węgrzech, mimo że „dopłaty bezpośrednie” dla rodzin mających lub planujących posiadanie potomstwa są w tych państwach dużo wyższe niż w Polsce. Szczególnie na Węgrzech, które w rankingu „relatywnym”, prezentowanym powyżej, plasują się na 3. miejscu. Swego czasu, do podobnych wniosków doszedł NIK:

Wydatki na politykę rodzinną i współczynnik dzietności w wybranych krajach UE w 2011 r. Źródło: Eurostat

Nikt z PiS-u nie wspomina także dość ciekawego spostrzeżenia o wskaźnikach demograficznych (opartych o prognozowany wzrost liczby ludności do 2060 roku), że:

Niemcy i Francja znajdują się na dwóch różnych biegunach w statystyce dotyczącej zmiany liczby ludności (Francja ze wskaźnikiem demograficznym na poziomie 15,1%, zaś Niemcy -12,9%), mimo że oba państwa stosują jedne z najwyższych kwot zachęt finansowych w Unii w zakresie ulg i świadczeń dla rodzin.

Niedouczeni Niepokorni (tak jak Krzysztof Ziemiec, dziennikarz TVP prowadzący wtorkową debatę telewizyjną o „Rodzinie 500 plus”) z pewnością podsuną kliszę o gargantuicznej dzietności we francuskich gettach muzułmańskich. Zarówno Francja jak i Niemcy mają podobny odsetek społeczności muzułmańskiej (między 5% a 10% populacji). Wydaje się na pierwszy rzut oka, że arabska mniejszość we Francji, jako zdecydowanie bardziej religijna od zlaicyzowanej imigracji tureckiej w Niemczech, jest również bardziej podatna na rozbudowane bodźce socjalne. Ponadto, jak wykazały badania, muzułmanie w Niemczech mają tendencję do akceptowania typowych niemieckich wartości. Cóż, statystyki jednak temu przeczą. Współczynnik dzietności dla Francji wynosi 2,08, z czego 2,8 dla rodzin muzułmańskich i 1,9 dla rodzin niemuzułmańskich. Każdy kto zna matematykę łatwo policzy, że za ok. 80% wzrostu populacji odpowiadają rodziny niemuzułmańskie. A to sprawia, że paradoks Niemiec i Francji, których nadzwyczaj hojne wydatki prorodzinne przynoszą tak odmienne efekty, pozostaje nierozwiązany.

fertility-mdii-graphics-webready-90-w610

Źródło: pewforum.org

Mit 5. Polki w Wielkiej Brytanii rodzą o wiele więcej dzieci niż w Polsce

Faktowi trudno zaprzeczyć (współczynnik dzietności Polek w Polsce to 1,3, a Polek zamieszkałych w Wielkiej Brytanii – 2,5). Warto jednak przystanąć na chwilę i zastanowić się nad jego właściwą interpretacją. Nie jest ona trudna. Większość Polaków mieszkających i pracujących na Wyspach nie należy do klasy średniej. Często są to Polacy wykonujący prace fizyczne lub aspirujący do klasy średniej. Dlatego są w dużej mierze podatni na programy socjalne. Czy brytyjskiemu rządowi to pasuje? Cóż, chyba tak, choć po ostatnich wypowiedziach i działaniach premiera Camerona można spodziewać się, że dni eldorado dla imigrantów są policzone.

(Innym ciekawym trendem jest fakt, że ojcem już co czwartego dziecka urodzonego przez Polkę na Wyspach jest nie-Polak, a najczęściej właśnie… Brytyjczyk. Pojawia się zatem pytanie metodologiczne, czy populacja Polek na Wyspach jest dobrą grupą kontrolną do badań tego typu.)

Podobne zależności funkcjonują w Niemczech czy Norwegii, gdzie Polki również znajdują się w czołówce najdzietniejszych imigrantek – na te przykłady ochoczo powołuje się niezalezna.pl, której dziennikarz zdaje się sugerować, że Polskę stać na przeznaczanie (tak jak w Norwegii) 13% PKB na instrumenty prorodzinne.

Można spodziewać się, że w Polsce „program” przyniesie ten sam efekt: wzrost dzietności w rodzinach gorzej sytuowanych, mniej inwestujących w dzieci, już teraz z trudem wiążących koniec z końcem. Dla takich rodzin „500 plus” może być znacznym podratowaniem budżetu. Niewykluczone, że może być także zachętą do powoływania na świat kolejnych dzieci.

Czy o to jednak chodzi ustawodawcy? Jestem przekonany, że w interesie polskiego społeczeństwa leży wspieranie dzietności przede wszystkim w miejskiej klasie średniej. Tam, gdzie już teraz są warunki do wychowywania i inwestowania w dzieci, a gdzie tych dzieci mogłoby rodzić się więcej. Polska przetrzebiona Katyniem i komuną potrzebuje wzmocnienia swojego potencjału intelektualnego i kapitału społecznego, szczególnie w dużych miastach. Trzeba przyznać, że borykamy się z olbrzymim problemem strukturalnym jeśli chodzi o dzietność i widać to świetnie w statystykach. Według GUS-u, w 2010 r. współczynnik dzietności w miastach wynosił tylko 1,309, podczas gdy na wsi aż 1,486. Według prognoz, różnica ta zatrze się dopiero ok. 2030 r.

A czy dla polskiej klasy średniej „500 plus” będzie atrakcyjny? Oczywiście, że nie, bo nie rozchodzi się o 500 zł, ale o pewność zatrudnienia, godziwe wynagrodzenie, tanie mieszkanie, tani i dostępny żłobek. Potwierdzają to zlecone przez NIK badania oczekiwań Polaków względem polityki państwa, według których tylko 12% respondentów oczekuje jednolitego świadczenia finansowego na każde dziecko niezależnie od sytuacji materialnej rodziny:

wykres-oczekiwania-wobec-panstwa

Oczekiwania rodzin wobec państwa (proc. wskazań). Źródło: TNS Polska na zlecenie NIK

Mit 6. „Program” jest niesprawiedliwy

Trudno wartościować „Rodzinę 500 plus” za pomocą kryterium sprawiedliwości. Cel projektu był od początku jasny i opierał się na następujących założeniach:

  • Prosty przekaz. Żeby nie trzeba było długo tłumaczyć, o co chodzi. Żadnych ilorazów rodzinnych ani bonów edukacyjnych. W tym elemencie PiS wzniósł się na wyżyny. Trudno o bardziej chwytliwy slogan niż „damy 500 zł na każde dziecko, wydawajcie tę kasę, jak chcecie”
  • Timing. Kupienie głosów w wyborach parlamentarnych 2015 roku
  • Szybkość działania. Realizacja (choć częściowa, o czym poniżej) najważniejszej obietnicy wyborczej w celu utrzymania poparcia i uniknięcia błędów z lat 2005-2007.

Nie twierdzę, że proste rozwiązania są z gruntu złe, a stopień wysublimowania polityki rodzinnej powinien być wysoki i dopiero wówczas będzie ona skuteczna. To nie jest reguła. Z drugiej jednak strony trudno uniknąć wrażenia, że PiS poszedł na łatwiznę. Po co tłumaczyć ludziom co to jest np. iloraz rodzinny i jak działa we Francji albo w Portugalii, skoro zamiast tego można bez większego wysiłku i debaty zafundować lekkostrawny konsumpcjonistyczny karnawał?

Wracając jednak do sedna, czyli do zagadnienia sprawiedliwości: płacze i zawodzenia, że nieobjęte rządowym „programem” pierworodne dzieci nie są gorsze, albo żale wylewane na to, że bogaci nie potrzebują przecież tego typu zachęt – są bezcelowe. Należy jak najszybciej przejść do porządku dziennego nad tym, że nie o sprawiedliwość tu chodzi i nie o rzeczywistą pomoc.

PiS popełnił tylko jeden błąd – wielokrotnie mówił o 500 zł na każde dziecko, a nie tylko drugie i kolejne. To mu się wypomina, ale siła marketingowa i medialna partii jest dzisiaj nie do podważenia. Z łatwością przyjdzie jej wyłganie się od pierwotnych zapewnień, a miliony zadowolonych Polaków skutecznie przykryją malkontenctwo niektórych oburzonych.

Dość zabawny jest motyw pojawiający się w wielu wypowiedziach polityków PiS-u, którzy przekonują, że program nie wyłącza najbogatszych ze wsparcia, gdyż nie jest programem socjalnym. Te ostatnie słowa wypowiadane są zwykle z obrzydzeniem, tak jakby programy socjalne były na tym samym poziomie szkaradności co lewactwo i okultyzm. Cóż, jedyne usprawiedliwienie dla takiego postawienia sprawy to uświadomienie sobie, że „500 plus” w istocie nie jest programem ani sprawiedliwym ani socjalnym, bo jest programem analnym. Programem, który ma wejść – za przeproszeniem – do tyłka tych, którzy w wyborach sprzedali swój głos za 20 srebrników 500-złotowy nominał.

Mit 7. Pieniądze się zwrócą

Unikałem do tej pory tematów czysto finansowych, bo i nie przewijają się one bardzo nachalnie w debacie publicznej na temat „Rodziny 500 plus”.

patrz-daje-500zl-na-kazde-dziecko-tak-jak-obiecal-on-ma-twoj-portfel-duda

Źródło: paczaizm.pl

Według ostrożnych wyliczeń, sama subwencja kosztować będzie budżet 17 mld zł w pierwszym (niepełnym) roku i ponad 20 mld zł w późniejszych latach. Jest to kwota niewyobrażalna, a do tego dochodzą przecież wydatki związane z towarzyszącym realizacji projektu wysiłkiem administracyjnym. W normalnie skrojonym systemie dochodziłaby jeszcze kontrola, ale wiemy już, że sposób wydatkowania subwencji dla rodzin nie będzie w żaden sposób weryfikowany.

20 mld zł to ok. 6% dochodów budżetu państwa (minister Elżbieta Rafalska sprytnie, acz merytorycznie zupełnie od czapy, odniosła tę kwotę do PKB, żeby nie brzmiało tak drastycznie – i wyszedł jej 1%). W okresie prosperity pewnie do przełknięcia. Gdy nadejdzie kryzys gospodarczy, będziemy zgrzytać zębami.

W długim terminie, jeśli „program” byłby skuteczny (tj. generowałby wzrost dzietności), powinien zwrócić się z nawiązką. Wiemy już jednak, że nie będzie. W krótkim terminie natomiast zwróci się budżetowi tylko częściowo, w podatku VAT oraz podatku akcyzowym (głównie na napoje alkoholowe). Powstała „dziura” zostanie, co już wiadomo, pokryta innymi rozmaitymi podatkami, np. od hipermarketów, sklepów internetowych czy banków. W efekcie zapłacimy wszyscy. Nawet jeśli nie tu i teraz w żywym pieniądzu, to kiedyś w przyszłości w postaci odsetek od długu publicznego, który rośnie i rośnie, i rośnie…

Deficyt sektora finansów publicznych za 2017 rok (proc. PKB) – prognozy Komisji Europejskiej. Źródło: forsal.pl

Dlatego część ekonomistów liczy, że pieniądze z „Rodziny 500 plus” pobudzą gospodarkę. Niewątpliwie, choć niekoniecznie głównie polską. Jestem poza tym przekonany, że zdecydowana większość ekonomistów, mając do dyspozycji 20 mld zł rocznie, znalazłaby lepsze rozwiązania na dobrej jakości kopa rozwojowego dla gospodarki.

Już teraz można też podejrzewać, że „Rodzina 500 plus” nie będzie obojętna dla inflacji. W związku z napływem takiej gotówki na rynek, mogą wzrosnąć ceny niektórych dóbr, przede wszystkim artykułów dla dzieci oraz napojów alkoholowych. Wzrostowi cen będzie sprzyjał fakt, że w wielu segmentach (np. jedzenie dla niemowląt, mleko modyfikowane, foteliki samochodowe) koncentracja graczy jest spora, a bariery wejścia dla nowych firm dość wysokie, co ułatwia zharmonizowane podwyżki cen.

„Rodzina 500 plus” niewątpliwie przypadnie jednak do gustu tym, którym pieniędzy nie zbywa. Łączny efekt inflacji i podniesienia podatków prawdopodobnie wciąż nie będzie na tyle silny, by zniweczyć zwiększony nominalnie o 500 zł potencjał zakupowy gospodarstwa domowego. Problem w tym, że choć dokonamy redystrybucji 20 mld zł rocznie, to problem, z którym jako kraj chcemy walczyć, pozostanie nierozwiązany. A działać trzeba, póki sytuacja demograficzna nie jest jeszcze dramatyczna. Dlatego…

Co dalej z (prawdziwą) polityką prorodzinną?

Trudno powiedzieć, w jakim kierunku potoczy się teraz polityka prorodzinna w Polsce. „Rodzina 500 plus” pozostawi po sobie zgliszcza. Żadna partia, która zaproponuje jej zniesienie lub ograniczenie, nie wygra w Polsce wyborów. Przeciwnie, subwencję trzeba będzie cyklicznie rewaloryzować i – być może – rozszerzać. Należy mieć obawy, że ad calendas graecas odłożone zostaną inne, rozsądniejsze projekty instrumentów prorodzinnych (zwiększanie dostępności żłobków i przedszkoli, ściągalność alimentów), a także instrumenty wielozadaniowe, wspierające nie tylko politykę prorodzinną, ale i gospodarkę (zmniejszenie klina podatkowego), system edukacyjny (bon edukacyjny, dofinansowanie zajęć pozalekcyjnych – to być może zdumiewające, ale lęk przed wysokimi opłatami za uwielbiane przez dzieci zajęcia dodatkowe jest jedną z istotniejszych obaw rodziców), opiekę zdrowotną (poprawa dostępności pediatrów, stomatologów i pielęgniarek szkolnych, rozszerzenie programu szczepień) czy rynek pracy (obowiązkowy wymiar urlopu rodzicielskiego dla ojców). Zamiast tego, zostajemy z bombą zegarową, pożerającą 6% aktualnych dochodów budżetu państwa.

A co jest do zrobienia?

Statystyki uczestnictwa we wczesnej edukacji i zorganizowanej opiece nad dzieckiem (ang. ECEC, Early Childhood Education and Care) są dla Polski dramatyczne. Z pewnością wynikają w dużej mierze nie tylko z mentalności oraz wciąż niskiej aktywności zawodowej kobiet, ale i z deficytu miejsc w publicznych żłobkach i przedszkolach. Poniżej prezentuję dane z raportu opublikowanego w 2014 roku przez Eurydice i Eurostat pt. „Key data on early childhood education and care in Europe”, głównie za 2012 rok, dotyczące udziału dwu- i trzylatków we wczesnej edukacji.

3l

Dane dla Belgii obejmują wyłącznie społeczność francuskojęzyczną. Dane dla Zjednoczonego Królestwa obejmują wyłącznie Anglię. Źródło: opracowanie własne na podst. Eurydice i Eurostat

2l

Dane dla Polski obejmują wszystkie możliwe formy opieki (żłobek, opiekun dzienny, przedszkole, oddział przedszkolny) i wszystkie dzieci, które nie ukończyły 3. roku życia. Dane dla Belgii obejmują wyłącznie społeczność francuskojęzyczną. Dane dla Zjednoczonego Królestwa obejmują wyłącznie Anglię. Źródło: opracowanie własne na podst. Eurydice i Eurostat

Z drugiej strony, należy wykorzystać te plusy, którymi wciąż dysponujemy jako społeczeństwo. Nadal 66% Polek rodzi pierwsze dziecko przed 30. rokiem życia – to jeden z najlepszych wyników w Unii Europejskiej (ustępujemy tylko Litwie i Łotwie). Ponadto, kobiety urodzone w czasie wyżu demograficznego wygenerowanego przez stan wojenny (1982-1984) są dziś jeszcze w wieku 32-34 lat, a więc jak najbardziej rozrodczym.

Paradoksalnie pomóc nam może zacofanie rynku pracy, sprawiające, że tylko niespełna 43% Polaków w wieku 55-64 lat jest zatrudnionych. To wciąż stwarza bardzo duże możliwości opieki nad dzieckiem przez babcie i dziadków, co cenne w przypadku deficytu miejsc w żłobkach i przedszkolach.

Odsetek zatrudnionych wśród osób w wieku 55-64

Odsetek zatrudnionych wśród osób w wieku 55-64 lat. Źródło: opracowanie własne na podst. Eurostat

Mało tych pozytywów, ale trzeba chwytać się każdego, który pozwoli oddalić demograficzną i emerytalną katastrofę.

***

Czytelnikom anglojęzycznym i zainteresowanym tematem w szerszym stopniu (także w kontekście porównań międzynarodowych) polecam opublikowany przed rokiem artykuł (working paper) „Fertility and Family Policies in Central and Eastern Europe” autorstwa Stuarta Bastena i Tomasa Frejki. Znajduje się w nim m.in. ciekawa „pigułka” na temat rozwoju polityki rodzinnej w Polsce w ostatnim ćwierćwieczu (ss. 54-55) oraz podsumowanie kluczowych przeszkód dla wzrostu dzietności w naszym kraju (uprzedzam: wśród licznych hipotez nie wymieniono tej co do rzekomo istotnego wpływu braku świadczeń w stylu „Rodziny 500 plus”).

***

Zastrzeżenie: Nie będę beneficjentem „Rodziny 500 plus”, ani nie jestem beneficjentem zdecydowanej większości z istniejących instrumentów polityki prorodzinnej w Polsce.

MdM: jak zniszczyć dobry program

07 Środa Paźdź 2015

Posted by Marcin Senderski in Gospodarka, Polityka

≈ 1 komentarz

Tagi

deficyt mieszkaniowy, deweloperzy, Marek Wielgo, MdM, mieszkania, Mieszkanie dla Młodych, nieruchomości, PFRN, Piotr Wiesiołek, polityka prorodzinna, program MdM, Rodzina na swoim, rynek pierwotny, rynek wtórny, Zbigniew Kuźmiuk

Głupio wypowiadać się w jakiejkolwiek sprawie przeciw własnym interesom, ale sytuacja tego wymaga. Szczególnie, że nikt inny nie pochylił się należycie nad ostatnią poprawką w rządowym programie wsparcia mieszkalnictwa „Mieszkanie dla młodych”, która sprawiła, że dobrodziejstwa programu obejmą także rynek wtórny mieszkań. Poprawka została niemal jednogłośnie przyjęta w parlamencie.

Dla nieznających tematu, infografika rządowa:

Źródło: premier.gov.pl

Źródło: premier.gov.pl

Grzechem pierworodnym programu jest oczywiście założenie, że korzystniejsze dla młodych ludzi jest kupno mieszkania niż jego wynajem, co tylko utrwala istniejące mity i fetysze związane z potrzebą posiadania mieszkania na własność. Problem jest tym bardziej palący, że inną skandaliczną poprawką uchwaloną w czerwcu br. jest ułatwienie zaciągnięcia kredytu osobom nieposiadającym zdolności kredytowej (konkretnie: zniesiono zamknięty katalog osób mogących przystąpić do umowy kredytu w charakterze „dodatkowego kredytobiorcy”). Nie o tym jednak będzie tutaj mowa.

Mimo wad, program nie wylewał całkowicie dziecka z kąpielą, gdyż przyczyniał się w pewnym stopniu do zwiększenia podaży nowych mieszkań. Według najnowszego raportu Deloitte, „Property Index. Overview of European Residential Markets”, w Polsce na 1.000 mieszkańców przypada tylko 360 mieszkań. Wśród badanych krajów, mniej ich było tylko w Irlandii (342).

Wydaje się zatem, że program – popularniejszy niż jego poprzednik, „Rodzina na swoim” – mógł być więc realnym stymulatorem wzrostu podaży i zaspokojenia głodu mieszkaniowego, szacowanego na ok. 1,5 miliona do 2,5 miliona lokali. Tym bardziej, że wraz ze wzrostem podaży zwiększyłaby się przy okazji dostępność mieszkań na wynajem oraz spadłyby – ceteris paribus – ceny transakcyjne.

Piszę w czasie przeszłym – bo moim zdaniem program nie spełni już pokładanych w nim nadziei, a w najlepszym przypadku jego wpływ rozmyje się.

Od kilku lat podnosiły się głosy domagające się włączenia do programu mieszkań z rynku wtórnego. Rząd konsekwentnie jednak odmawiał i wydawało się, że dość egzotyczna koalicja w tej sprawie (obejmująca nie tylko konsumentów, pośredników ale także np. Narodowy Bank Polski) obejdzie się smakiem. Tymczasem, znienacka poprawka została wprowadzona. O co chodzi?

Nie zadaję sobie trudu, by drobiazgowo prześledzić przebieg argumentacji w tej sprawie, gdyż uchwalenie poprawki jawi się jako krok motywowany wyłącznie przesłankami politycznymi, ale myślę, że wybrane stanowiska, które przytoczę poniżej, będą reprezentatywne dla nurtu zwolenników włączenia rynku wtórnego do programu.

Najciekawsze sformułowania znalazłem w liście z 2013 roku sygnowanym przez instytucję o nazwie Polska Federacja Rynku Nieruchomości. Naturalnie, stowarzyszenie, które skupia pośredników i zarządców nieruchomości, miało żywotny interes w dopuszczeniu do obrotu mieszkań używanych w ramach programu MdM. Niestety, przygotowane przez nich pismo budzi wyłącznie pożałowanie:

Argumenty przeciwników rozszerzenia ustawy o dofinansowanie mieszkań nabywanych na rynku wtórnym sprowadzają się jedynie do twierdzenia, że dzięki dofinansowaniu na rynku pierwotnym ożywi się gospodarka. Takie stanowisko nie jest prawdziwe. Należy mieć na uwadze, że ustawa przede wszystkim w swoim założeniu ma pomóc młodym osobom zakupić pierwsze mieszkanie i to powinno przede wszystkim przyświecać debacie i wprowadzanym do projektu ustawy zmianom.

PFRN wierzy w alchemię. PFRN wierzy w cudowne rozmnożenie mieszkań na skutek zwiększenia liczby transakcji. Po prostu młode osoby mają „wypychać” z mieszkań starych? Nie mówi się o deficycie lokali, mówi się o wzroście transakcyjności, który poza prowizjami dla pośredników nie kreuje jednak rozwiązań polskich problemów mieszkaniowych. Przypomina mi to dosyć idiotyczną teorię ekonomiczną, jakoby szybkość obiegu pieniądza wpływała na poziom cen (niestety jest wciąż nauczana).

Dla wielu osób znaczenie ma także bezpieczeństwo transakcji. Przeprowadzając transakcję na rynku wtórnym nabywca wie co kupił, w jakim stanie, zaś na rynku pierwotnym może czekać niemiła niespodzianka – pieniądze zostaną zabezpieczone rachunkiem powierniczym (w odniesieniu do starszych zasobów także i tej gwarancji nie ma), lecz mieszkania można się nigdy nie doczekać, gdyż budynek nie powstanie.

Bardziej pokrętnej wizji chyba nie dało się wykoncypować. Pamiętajmy, że autorem tekstu jest federacja reprezentująca pośredników w obrocie nieruchomościami. Czy to oznacza, że gdy agenci sprzedają nowe nieruchomości, to tak naprawdę mają ze strachu pełne gacie, bo nie wiedzą, czy lokum, które właśnie sprzedali jako dziurę w ziemi rzeczywiście powstanie? Tak mam to rozumieć?

Trzeba też odpowiedzieć sobie jednoznacznie na pytanie czemu mają służyć dopłaty do odsetek kredytowych: czy wsparciu budżetów rodzin nabywających pierwszy własny dach nad głową czy wsparciu budżetów firm deweloperskich.

Pytanie oczywiście jest sformułowane tak, aby wziąć czytelnika „pod włos”. Program służył bowiem zarówno wsparciu budżetów rodzin nabywających pierwsze mieszkanie (jeśli już koniecznie muszą), jak i wsparciu koniunktury w segmencie nieruchomości mieszkaniowych, która w konsekwencji miała prowadzić przede wszystkim do zmniejszenia deficytu mieszkań w Polsce. Była to moim zdaniem wizja spójna.

Tradycyjnie nie mógł zawieść doktor nauk ekonomicznych i tropiciel spisków, europoseł Zbigniew Kuźmiuk, którego wysokich lotów sądy ekonomiczne zdradzają jednak trudno skrywane PSL-owskie korzenie:

Wreszcie nowelizacja [rządowy projekt nowelizacji, ale jeszcze z marca br. – M.S.] nie daje możliwości nabycia własnego mieszkania ze wsparciem budżetowym w mniejszych miastach ponieważ tam mieszkań nie budują ani deweloperzy ani podupadające spółdzielnie mieszkaniowe.

Oczywiście, że nie daje możliwości, bo i nie ma sensu budować mieszkań w małych, podupadających miasteczkach. To największe aglomeracje są generatorem pozytywnych przemian w polskiej gospodarce. Wszystkie mają jeszcze duże rezerwy wzrostu (nawet Warszawie brakuje sporo do stania się miastem dwumilionowym) i to właśnie tam należy wspierać osadnictwo. Zwiększenie wskaźnika urbanizacji powinno być zasadniczym celem cywilizacyjnym naszego kraju – przy każdej okazji należy przypominać, że wciąż ponad 40 proc. Polaków mieszka na wsi i tylko część tej wstydliwej liczby da się wytłumaczyć suburbanizacją.

Wybitny zaklinacz faktów popisał się także, godnym doktora nauk ekonomicznych, rygorem metodologicznym, dodając:

Kredyty w ramach programu „Rodzina na swoim” [wprowadzonego jeszcze przez Prawo i Sprawiedliwość] były do tego stopnia popularne, że w szczytowym roku 2011 [już po nowelizacji dokonanej przez Platformę Obywatelską, ale o tym oczywiście doktor nauk nie wspomina] udzielono ich około 60 tysięcy, a przez cały okres obowiązywania programu blisko 200 tysięcy. Zestawienie 60 tysięcy kredytów na zakup pierwszego mieszkania udzielonych tylko w jednym roku w ramach programu „Rodzina na swoim” i 16 tysięcy w ciągu 14 miesięcy w ramach MdM pokazuje dobitnie, który z tych programów był skuteczniejszy.

Wypowiedź dr. Kuźmiuka dobitnie przemilcza fakt, że w pierwszym roku obowiązywania „Rodziny na swoim” udzielono zaledwie 4.001 kredytów, a więc ponadtrzykrotnie mniej niż w czasie pierwszych 14 miesięcy obowiązywania MdM. To chyba tak powinno się porównywać, czyż nie? Doktor nauk ma także problemy z zaokrąglaniem, gdyż 51.328 to dla niego około 60.000, ale nie od dziś przecież wiadomo, że nie tylko arkana wiedzy ekonomicznej, ale i tajniki matematyki klas 1-3 są dla niektórych polityków zbyt wysoko zawieszoną poprzeczką.

Źródło: administrator24.info

Znakomite passusy można znaleźć także w liście Piotra Wiesiołka, wiceprezesa NBP:

(…) pomimo społecznie brzmiącej nazwy de facto wspierała ona [ustawa – M.S.] sektor deweloperski z widocznym uszczerbkiem dla realizacji celów społecznych.

Rozczulające jest, że NBP troszczy się o semantyczną czystość tytułów rządowych ustaw. Widać zresztą, że pismo pisane było na kolanie, bo zawiera jawne sprzeczności i niedopowiedzenia, np.

Nie ma też powodu wspierania samotnych, zamożnych gospodarstw domowych, zwłaszcza w sytuacji gdy znane są demograficzne problemy kraju.

Wiceprezesowi zdaje się umykać fakt, iż „demograficzne problemy kraju” biorą się głównie z niedoboru mieszkań i wysokim stopniem niepewności co do możliwości zapewnienia rodzinie odpowiedniego standardu życia.

(…) rentowność projektów deweloperskich mierzonych roczną stopą zwrotu w największych miastach Polski kształtuje się obecnie na poziomie minimum 18-20% i nie ma żadnego uzasadnienia dla wspierania tego sektora.

W innym miejscu listu wiceprezes raczy informować, że:

Nie znajduje też uzasadnienia argument o wysokich korzyściach podatkowych dla budżetu, gdyż wykazywana przez firmy deweloperskie rentowność jest z reguły niewysoka (…)

Wytłuszczenia moje. Jaka jest tak naprawdę rentowność projektów deweloperskich… nie dowiemy się, wiceprezes nie zacytował zresztą żadnych źródeł. Nie ma to i tak większego znaczenia, gdyż w wielu miastach limity cen metra kwadratowego są ustalone znacznie poniżej cen transakcyjnych. Oznacza to, że deweloperzy chcący przyciągnąć klientów liczących na dopłaty z MdM muszą zrezygnować z części marży i obniżyć ceny.

Źródło: finanse.egospodarka.pl

Martwi także opinia dziennikarza, Marka Wielgi:

Mnie martwi przede wszystkim proces dzikiego rozlewania się miast, bo młodzi ze względu na dopłatę kupują nowe mieszkania na ich obrzeżach (…) Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nowe osiedla powstawały w sposób zaplanowany. Jednak u nas najczęściej mamy do czynienia z niekontrolowaną suburbanizacją, czyli rozlewaniem się miast.

To klasyczny przykład przypisywania wad to elementu czy zjawiska, które ich nie generują. To nie MdM jest winien rozlewaniu się miast w sposób niekontrolowany, ale najwyraźniej odpowiadają za to inne polityki dotyczące zagospodarowania przestrzennego. Dopuszczenie mieszkań z rynku wtórnego do programu MdM nijak nie ma się do rozwiązania tego problemu.

Reasumując, zmiana polityki jest o tyle dziwna, że przez długi czas rząd skutecznie odpierał te argumenty, choćby ustami wiceministra infrastruktury i rozwoju, Pawła Orłowskiego, który jeszcze pod koniec kwietnia br. mówił:

Dopłacanie w ramach programu MdM do mieszkań kupowanych na rynku wtórnym nie zmniejszy deficytu mieszkaniowego, a może wpłynąć na wzrost cen.

Co w takim razie stało się w ciągu ostatnich kilkunastu tygodni?

Prawdopodobnie ruch obliczony jest wyłącznie na kupienie kilku głosów w kampanii wyborczej. Może mieć jednak fatalne skutki dla rynku mieszkaniowego, bo skala nadużyć może pociągnąć cały program na dno. Jestem pewien, że takowe będą miały miejsce, choć przyznam, że nie mam siły wymyślać scenariuszy. Na pewno nowa regulacja otwiera pole do arbitraży cenowych i transakcji przeprowadzanych np. w gronie rodziny i znajomych, tym bardziej, że już po 5 latach od transakcji nabyte mieszkanie można bez konsekwencji sprzedać, a kredyt spłacić w całości. Limity cenowe metra kwadratowego na rynku wtórnym są wprawdzie niższe niż na rynku pierwotnym, ale nie zmienia to sedna problemu. Polacy są mistrzami kombinatoryki stosowanej i jestem przekonany, że także i w tym przypadku dadzą popis kreatywności, zaciągając kredyty na fikcyjne transakcje i zgarniając od rządu 20-proc. dopłaty.

Szkoda, że nie taka znowu najgorsza inicjatywa wspierająca budownictwo mieszkaniowe została potraktowana w tak nieodpowiedzialny sposób.

Disclaimer

Wszelkie teksty zamieszczone na niniejszym blogu stanowią odzwierciedlenie wyłącznie moich prywatnych poglądów, myśli i opinii oraz nie są stanowiskiem żadnej instytucji lub organizacji, z którą jestem lub byłem związany zawodowo.

Wprowadź swój adres email, aby śledzić tego bloga i otrzymywać notyfikacje o nowych notkach.

Najnowsze wpisy

  • Evonomics and other miserable attempts to reinstate communism
  • Historia pewnego rewolucjonisty
  • Biedni Polacy patrzą na 500 złotych
  • Jak zostałem piwowarem domowym
  • MdM: jak zniszczyć dobry program

Archiwum

  • Grudzień 2016
  • Lipiec 2016
  • Luty 2016
  • Styczeń 2016
  • Październik 2015
  • Sierpień 2015
  • Czerwiec 2015
  • Maj 2015
  • Kwiecień 2015
  • Marzec 2015
  • Luty 2015
  • Styczeń 2015
  • Lipiec 2014
  • Maj 2014
  • Kwiecień 2014
  • Marzec 2014
  • Styczeń 2014
  • Listopad 2013
  • Lipiec 2013
  • Maj 2013
  • Kwiecień 2013
  • Luty 2013
  • Styczeń 2013
  • Grudzień 2012
  • Październik 2012
  • Sierpień 2012
  • Lipiec 2012
  • Czerwiec 2012
  • Kwiecień 2012
  • Marzec 2012
  • Luty 2012
  • Styczeń 2012
  • Grudzień 2011
  • Listopad 2011
  • Sierpień 2011
  • Lipiec 2011
  • Czerwiec 2011
  • Listopad 2010
  • Kwiecień 2010
  • Luty 2010
  • Grudzień 2009
  • Listopad 2009
  • Październik 2009
  • Wrzesień 2009
  • Czerwiec 2009

Blogroll

  • Adam Szostkiewicz
  • Cafe Hayek
  • David Friedman
  • Dział Zagraniczny
  • Edwin Bendyk
  • Freakonomics
  • Greg Mankiw
  • Henryka Bochniarz
  • High Book Value
  • Into Americas
  • Jacek Maliszewski
  • Jak oszczędzać pieniądze?
  • Jan Winiecki
  • Janusz Jankowiak
  • Leszek Jażdżewski
  • Maciej Samcik
  • Michał Stopka
  • Olgierd Rudak
  • Piotr Kuczyński
  • Robert Gwiazdowski
  • Scott Sumner
  • Stand-Up Economist
  • Steve Levitt
  • Tyler Cowen
  • Wykresologia

Moje linki

  • Akademia Leona Koźmińskiego
  • CAIA Association
  • Deloitte
  • Dom Spotkań z Historią
  • European University College Association
  • EUSTORY: History Network for Young Europeans
  • Fundacja im. Lesława A. Pagi
  • Fundacja Ośrodka KARTA
  • Genealodzy.pl
  • Generation Europe
  • Polskie Stowarzyszenie Piwowarów Domowych
  • Rada Reklamy
  • Szkoła Główna Handlowa
  • Wydział Nauk Ekonomicznych UW

Kategorie

  • English
  • Gospodarka
  • Historia
  • Kultura
  • Ogólne
  • Podróże
  • Polityka
  • Prywatne
  • Przedsiębiorstwo
  • Sport

Meta

  • Zarejestruj się
  • Zaloguj się
  • Kanał wpisów
  • Kanał komentarzy
  • WordPress.com

Polub na Facebooku

Polub na Facebooku

Profil LinkedIn

View Marcin  Senderski's profile on LinkedIn

MÓJ TWITTER

Moje Tweet'y

Statystyki

  • 14 177 wizyt

Najczęsciej klikane

  • Brak

Stwórz darmową stronę albo bloga na WordPress.com.

Prywatność i pliki cookies: Ta witryna wykorzystuje pliki cookies. Kontynuując przeglądanie tej witryny, zgadzasz się na ich użycie. Aby dowiedzieć się więcej, a także jak kontrolować pliki cookies, przejdź na tą stronę: Polityka cookies
  • Obserwuj Obserwujesz
    • Ekonomia po partyzancku
    • Already have a WordPress.com account? Log in now.
    • Ekonomia po partyzancku
    • Dostosuj
    • Obserwuj Obserwujesz
    • Zarejestruj się
    • Zaloguj się
    • Zgłoś nieodpowiednią treść
    • Zobacz witrynę w Czytniku
    • Zarządzaj subskrypcjami
    • Zwiń ten panel
 

Ładowanie komentarzy...