Z pewnością jako dzieci byliśmy uczeni trzech rzeczy: systematycznej nauki, nieodkładania ważnych rzeczy na ostatnią chwilę i formułki „najpierw obowiązki, potem przyjemności”.
Muszę powiedzieć, że nie sprawdzają mi się za bardzo w praktyce te życiowe mądrości. Owszem, często jest tak, że jako ludzie zabiegani wiele rzeczy robimy na ostatnią chwilę. Ale na pewno każdemu zdarzyło się parę razy, że czekanie do ostatniej chwili z wykonaniem jakiejś niezbyt atrakcyjnej czynności było wyborem, a nie przymusem. Wszak prokrastynacja nie bez przyczyny zwana jest „chorobą studentów”. Ale czy to na pewno takie zdradzieckie schorzenie?
Pamiętam, że raz w nieco luźniejszym okresie, jedyną rzeczą, jaka wisiała mi nad głową, była jakaś prezentacja na zajęcia. Miałem dwa tygodnie. Zasadniczo, zrobienie tej prezentacji nie powinno zająć więcej niż 2-3 dni. Jak myślicie, ile czasu nad nią spędziłem? Dobra odpowiedź: dwa tygodnie. Bardzo mnie to zirytowało i od tamtego czasu staram się w miarę możliwości maksymalnie przeciągać moment rozpoczęcia pracy nad zadaniami, które nie wydają się nadmiernie skomplikowane. Oczywiście, takie podejście działa wyłącznie wówczas, gdy istnieje jakiś odgórnie narzucony deadline. W przeciwnym wypadku, realizację dowolnej czynności można odkładać na dowolnie nieokreśloną przyszłość.
Z tą moją powyższą konstatacją nierozerwalnie związana jest mantra „najpierw obowiązki, potem przyjemności”. Otóż, jeśli byłoby tak, że na pracę jesteśmy w stanie poświęcić dowolnie dużo czasu (przypadek mojej prezentacji, nad którą ślęczałem dwa długie tygodnie), zabrakłoby nam czasu na relaks. Właściwa kolejność powinna być zatem w moim przypadku odwrotna. Najpierw powinienem przez półtora tygodnia w pełni świadomie odpoczywać, czytać książki, na których przeczytanie zawsze brakowało mi czasu, posegregować znaczki w klaserach, albo porządnie się wyspać, a potem przez kilka dni harować nad PowerPointem.
Przedkładanie przyjemności nad pracę i rozmyślne wykonywanie ważnych rzeczy tuż przed deadlinem jest ryzykowne. Nie zawsze warto iść tą drogą. Zdarzają się w życiu nieprzewidziane wypadki, zdarza się przekroczenie deadline’u o kilkanaście minut czy kilka godzin. Mimo wszystko, mam przeczucie, że generalnie warto próbować przełamać stereotyp o supremacji systematycznej pracy. Jest to podejście pragmatyczne dopóty, dopóki nie cierpi na tym jakość wykonanej pracy i cel, który zamierzamy osiągnąć.