Tagi
Wjeżdżając do Albanii przez jedyne przejście graniczne od strony czarnogórskiej, w miejscowości Muriqani, trudno dostrzec to, co zdaniem wielu, mimo upływu lat pozostaje symbolem tego kraju. Mowa o bunkrach. „Ojczyzna bunkrów”, „kraj tysięcy bunkrów” – to tylko niektóre przydomki, jakimi chrzczona jest ta niewielka bałkańska republika. Ale od początku. W 1978 roku albański dyktator, Enver Hoxha, zrywa, po kilkunastoletniej sielance, sojusz z Chinami. Ów dziwaczna, albańsko-chińska komitywa, jedna z najbardziej egzotycznych w historii świata, przestaje istnieć. Hoxha wpada w obsesję, panicznie boi się inwazji. Nieważne, że Tiranę i Pekin dzieli ponad osiem tysięcy kilometrów. Nic, że choć Chiny były dla Albanii wszystkim jeżeli chodzi o kontakty zagraniczne, o tyle strata albańskiego partnera nie rozdrażniła Pekinu ani w połowie tak mocno. Tak, jak nie było racjonalności w ścisłym przymierzu obu krajów, tak nie było go również w decyzji o jego zerwaniu i we wszelkich dalszych działaniach podejmowanych przez Hoxhę.
Hoxha wznosi bunkry. Bogiem a prawdą, wznosi je już od 1967 roku, w obawie przed najazdami wrogów, a wrogami dla tego najbardziej wyobcowanego kraju świata były wówczas wszystkie narody, ze Związkiem Radzieckim i Jugosławią na czele. W jego chorym umyśle rodzi się wizja kraju-obozu koncentracyjnego dla dwóch milionów ludzi. Wyobraźmy sobie więc dyktatora o władzy i posłuchu, które pozwalają mu na podjęcie decyzji, by doprowadzić do wzniesienia dziesiątek, setek tysięcy identycznych, kilkuosobowych bunkrów. Ta identyczność i kserograficzna wręcz powtarzalność bryły i detali, jest uderzająca. Każda albańska rodzina ma schron na wypadek agresji. I to nie byle jaki schron. Betonowe grzyby w oszałamiającym tempie zmieniają krajobraz Albanii, czyniąc zeń miejsce o charakterze i duszy oblężonej twierdzy. Z północy na południe, z zachodu na wschód, w trudno dostępnych terenach górskich i na brzegu morza, na terenach przygranicznych i wśród kłosów zbóż, kraj pokrywa się siecią bliźniaczych, murowanych igloo. Albańskie punkty oporu, niczym linia Maginota, która kilkadziesiąt lat wcześniej przeorała wschodnią Francję, dają poczucie bezpieczeństwa i iluzję siły. Linia Maginota padła, jak wszystkie inne systemy fortyfikacji obronnych. Efekty szaleństwa Hoxhy żyją wciąż własnym życiem, niszczeją i straszą, starzeją się na oczach jego byłych poddanych i pierwszych przyjezdnych, napływających do tego małego kraju. W zamyśle niezniszczalne bunkry, okazały się takie w rzeczywistości – dziś trudno się ich pozbyć. Zmieniono więc ich przeznaczenie. Obecnie mieszczą się w nich graciarnie i spiżarnie. Część Albańczyków potrafiła zatem wykrzesać z nich iskierkę sensu, zaadaptować, oswoić, udomowić. Jeśli natomiast w pobliżu nie ma domostw, bunkry stoją bezczynnie. Samotnie, niczym niechciani świadkowie trudnych czasów.
W polsko-francusko-albańskim filmie „Pułkownik Bunkier” z 1998 roku odnajdujemy przejmujący obraz tragedii i bezsensu, jakim była „bunkieryzacja” państwa. Głównym bohaterem filmu jest albański oficer, który otrzymuje rozkaz przeprowadzenia akcji budowy bunkrów na obszarze całego kraju. Po latach upada system komunistyczny. Życie w Albanii uświadamia mu absurd dzieła, któremu się poświęcił, a które pochłonęło gigantyczną kwotę trzech miliardów dolarów amerykańskich. Popełnia samobójstwo w pobliżu bunkra, w którym kocha się para młodych ludzi. Trudno o bardziej wyrazistą i epatującą kontrastem puentę. Nie tylko w Albanii, ale i na całych Bałkanach „kontrast” to słowo-klucz.
Ale tych właśnie bunkrów brakuje mi, gdy teraz podróżuję przez Albanię. Przygotowany na to, że będą kłuć mnie po oczach, psuć ogólne wrażenie krajobrazu, wchodzić nieproszone w kadry zdjęć i tłamsić architekturę otoczenia, jestem zawiedziony. Owszem, są. Ale gdzieś na drugim planie, zasymilowane, przytłoczone teraźniejszością problemów bardziej palących i bardziej realnych niż domniemana imperialistyczna inwazja. Uwagę przykuwają inne detale. Albańczycy, trzyipółmilionowy naród (nie licząc licznej emigracji i Albańczyków zamieszkałych w Kosowie), jak większość małych nacji, chętnie eksponują swój patriotyzm. Wywieszone na posesjach flagi powiewają na bardzo słabym wrześniowym wietrze. Zakurzone, obstrzępione, wyblakłe, jednym słowem – adekwatne do stanu działki, której właściciel swą miłość do ojczyzny poświadcza tym właśnie krwistoczerwonym sztandarem z czarną gapą. Często spotyka się, wespół z narodowymi barwami Albanii, flagi Kosowa i Stanów Zjednoczonych, a także Unii Europejskiej i NATO.
Albańskie domostwa nie urzekają. Zdecydowana większość z nich jest zresztą niewykończona. Niezależnie od miejscowości, w której aktualnie przebywam, mam ochotę przeprosić mieszkańców, że przeszkadzam, zasugerować, że może wrócę za rok, za dwa, że wtedy już budowa się zakończy, że dopiero wówczas przyjdzie czas, by otworzyć podwoje Albanii dla przybyszy z zewnątrz. A potem uświadamiam sobie, że tak naprawdę nie wiem, jak długo ta budowa już trwa. Może trwa rok, a może te wystające strzeliście ku niebu zbrojenia niewykończonych ścian wzniesione zostały już dziesięć, piętnaście lat temu. Wprawne oko jest w stanie to określić. Z pewnością natomiast jest w stanie to zrobić adorator córki gospodarza takiego domu. Wszystko dlatego, że Albańczycy rozmyślnie pozostawiają wystające zbrojenia. Jeśli mają córkę, zawsze pozostają w pełnej gotowości do dobudowania do swojego domu kolejnego piętra. To będzie przecież konieczność, gdy ich dziecko zdecyduje się na założenie rodziny. Jeśli tak się jednak nie stanie, zbrojenia niszczeją. Bez trudu można dostrzec, któremu z gospodarzy trafiła się stara panna…
Jednak nie domy są tu najważniejsze. To, co wyznacza miejsce w hierarchii społecznej, to samochód. Od jakiegoś czasu pokutuje opinia, że najwięcej mercedesów jeździ w Moskwie. Jest to nieprawda, gdyż w Albanii, gdziekolwiek nie zawiesimy oczu, mercedes będzie z pewnością jednym z elementów krajobrazu. Dziewięćdziesiąt procent jeżdżących po tamtejszych drogach samochodów to auta produkcji niemieckiej, z czego kolejne dziewięćdziesiąt procent to mercedesy. Ponadto, większość z nich to modele stosunkowo nowe, choć oczywiście zdarzają się także nieco archaiczne konstrukcje. Nieistotne – zdają się myśleć Albańczycy – przecież liczy się prestiż, jaki niesie ze sobą marka. W tym odbudowującym się z bezprecedensowej komunistycznej ruiny państwie, gdzie w minionej epoce politycznej posiadanie prywatnego samochodu było surowo zabronione, marketing w nadspodziewanie skuteczny sposób kształtuje umysły mieszkańców.
Po tym nieco przydługawym wstępie dochodzimy do obiektu, który wrył mi się w pamięć tak silnie, że dziś jest to pierwsza rzecz, która przychodzi mi na myśl na dźwięk słowa „Albania”. Tym czymś jest lavazh – myjnia samochodowa. Po zdewastowanych drogach, pełnych gruzów i kurzu, pędzą lśniące mercedesy. Wszystko to dzięki myjniom. Umiłowanie Albańczyków dla ich czterech kółek jest imponujące. Ręczne myjnie znajdują się przy każdej trasie, na każdym rogu, w każdej miejscowości, niezależnie od jej wielkości. Ich usługi nie są szczególnie tanie, biorąc pod uwagę standard tych przybytków i zasobność albańskich portfeli, ale sądząc z ich niesłychanej liczby, muszą być widocznie rentowne. Patrzymy w prawo – lavazh, przejechaliśmy sto metrów, skręcamy, po lewej – lavazh, dla nadjeżdżających z przeciwnej strony, za moment będzie kolejna, nie – od razu dwie, obok siebie! Niewiele potrzeba, by mieć swój własny lavazh – skrawek ziemi przy drodze, szmaciany namiot, kawałek węża ogrodowego, garść środków chemicznych. Narodowy biznes Albanii kręci się w najlepsze.
Zabytki w Albanii wtapiają się w ogólny pejzaż kraju tak naturalnie, jak naturalny jest widok roju pszczół w pasiece, czy kombajnu na polu w porze żniw. Albańczycy, potomkowie plemienia Ilirów, a więc rdzenni mieszkańcy ziem bałkańskich, z dumą odcinający się od słowiańskiego dziedzictwa, szczycą się historią sięgającą czasów rzymskich. Żal ściska za serce, gdy uświadomić sobie, jak zaniedbane jest to dziedzictwo, na którego ochronę nie ma w budżecie pieniędzy. Bezcenne skalne mozaiki poddające się niszczejącej sile wilgoci i jeszcze potężniejszej sile pustki w narodowym skarbcu, ruiny fortec, porośnięte wysoką trawą, górujące nad miastami, choć pozbawione należnego im majestatu…
Albania to wyrzut sumienia Europy, jej bogata i dramatyczna, choć nieznana szerzej historia, czeka na swych odkrywców i miłośników. Historia ta atakuje nas zewsząd, w najmniej spodziewanych zakątkach. To, co zbija nas z tropu, to otoczka zwyczajności. Dla Albańczyków ich odmienność jest przecież codziennością.
I tylko w uszach dźwięczą mi słowa poety:
Są narody, które znają
W dziejach swoich każdy kamyk
Tak że mało o to dbają…
Tak że mało o to dbają…