Tagi
aneksja Krymu, Donbas, eksport do Rosji, eksport Rosji, embargo, konflikt na Krymie, konflikt na Ukrainie, obwód kaliningradzki, Rosja, sankcje gospodarcze, Ukraina, wojna rosyjsko-ukraińska, wojna w Czeczenii, Władimir Putin
Temat wojny rosyjsko-ukraińskiej wykazuje tendencję sinusoidalną do pojawiania się i znikania z mediów. Można jednak zauważyć, że te „pojawienia” są coraz bardziej nieśmiałe, a polskocentryczne media czują, że ich widzowie i słuchacze chętnie odcięliby się już od tej donbaskiej telenoweli. Nic dziwnego, bo sprawy zagraniczne od wielu lat nie cieszą się już u nas w kraju należytą atencją, głównie dlatego, że z trudem przychodzi nam wpisanie ich w jakiś ważki dla nas kontekst.
Inspiracją do napisania tej notki był jednak obniżony zapał zachodnich polityków do przedłużania sankcji oraz wyraźny marazm jeśli chodzi o poszukiwanie wyjścia z impasu. Podczas, gdy media w Polsce pławią się w tropieniu smaczków w CV Magdaleny Ogórek oraz ekscesach prawicowych dziennikarzy, umyka nam to, co naprawdę ważne dla polskiej racji stanu. A ważnym zastrzeżeniem przy czytaniu tego komentarza jest fakt, że jest on pisany właśnie z punktu widzenia polskich interesów, a nie etyki normatywnej, pacyfizmu czy innego rastafarianizmu.
Od kilku miesięcy mam jasno wyrobione zdanie. Rozwiązaniem konfliktu na naszą korzyść może być jedynie militarne zwycięstwo sił podległych rządowi ukraińskiemu. Uważam tak z trzech powodów.
Po pierwsze, wykluczam możliwość zadziałania sankcji jakiejkolwiek proweniencji, ani też presji dyplomatycznej. Kluczowe znaczenie ma tu ta oto nieszczęśliwa okoliczność, że ustrój Rosji jest autorytarny (z powodzeniem można go określić jako samodzierżawie, choć Mark Galeotti uważa, że kluczowy wpływ na obsadę stanowiska prezydenta mają złodziejskie elity), a Władimir Putin nie podlega bodźcom, jakim podlegają głowy państw demokratycznych. Aktualnie nie istnieje w Rosji siła zdolna do odsunięcia Putina od władzy. Prezydent może zatem do woli podsycać w rosyjskim społeczeństwie nastroje nacjonalistyczne, propagując story o złym i zepsutym Zachodzie, który ponosi winę za ostatnie niepowodzenia gospodarcze. Nie spotka go za to kara polityczna, wyborów na pewno nie przegra. Nawet gdyby doprowadził do klęski głodu od Smoleńska po Władywostok, jest na tyle zręcznym politykiem, że wybroniłby się z tego grzeszku co najmniej „przed Bogiem i historią”.
Po drugie, reżim nie ugnie się także pod jarzmem czynników obiektywnych, którymi są spadające ceny ropy naftowej i innych surowców (Rosji niedaleko do monokultury eksportowej) oraz osłabienie rubla. Nawet gdy nie utrzyma się model Rosji-stacji benzynowej świata oraz gdy na wiele wydatków – przede wszystkim socjalnych – zacznie brakować pieniędzy, możemy być przekonani, że na pewno nie zabraknie na armię. Związek Radziecki Stalina i Trzecia Rzesza Hitlera również nie należały do gospodarek opływających w mleko i miód, a jednak na niedostatek czołgów i moździerzy dziwnym zbiegiem okoliczności nie narzekano. Wniosek: upadającego kolosa trzeba się raczej bać niż z tego tytułu fetować.
Po trzecie, mamy historyczny precedens pokazujący, że Rosja jest w stanie przegrać batalię „na własnym stadionie”. Nie odnoszę się tu do wojny krymskiej sprzed półtora wieku, ale do pierwszego konfliktu w Czeczenii w latach 1994-1996, gdzie nieudolna i słabo zmotywowana rosyjska armia po prostu nie dała rady leśnym ludkom. Niestety, zmasowany szturm wojsk ukraińskich w ostatnich tygodniach zakończył się klęską, ale to wcale nie oznacza jeszcze przegranej wojny. Ukraina nie wygra jednak bez solidnych dostaw uzbrojenia i know-how z zagranicy, i… tu pojawia się problem. Polska nie kwapi się do dozbrojenia ukraińskiej armii, no chyba że za gotówkę – nie jest to jednak dobry znak dla łączonego nas sojuszu i faktycznej zbieżności interesów. To prawda, że Polska ponosi jak do tej pory największe koszty kryzysu ukraińskiego (czego dowodzi poniższe zestawienie z sierpnia 2014 roku), ale trzeba odnosić te koszty do wartości oczekiwanej kosztów, jakie przyjdzie nam ponieść w przypadku eskalacji konfliktu.
Na szczęście, polską apatię być może zrekompensują coraz śmielsze ruchy ze strony Stanów Zjednoczonych. Ukraina raczej nie stanie się drugim Izraelem, bo i ukraińskie lobby w Waszyngtonie nie istnieje, i amerykańskie interesy w Europie Wschodniej nie dorównują tym na Bliskim Wschodzie, ale należy mieć nadzieję, że na rozkładające się rosyjskie państwo to wystarczy.
Innym wątkiem, który warto poruszyć, jest propaganda. Myślę, że zachodnie media i politycy podchodzą do tej kwestii bardzo nieprofesjonalnie. Sednem jest uświadomienie sobie, że jesteśmy w stanie wojny i wszystkie chwyty są dozwolone. My tę wojnę wypieramy ze świadomości (pisała o tym już w sierpniu Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz), nie chcemy mierzyć się z tym traumatycznym zagrożeniem. Korespondent „Gazety Wyborczej” z Moskwy, Wacław Radziwinowicz, rozpoczął ostatnio swój artykuł słowami: „prawdopodobieństwo wybuchu otwartej wojny Rosji z Ukrainą rośnie”. Jeśli obecnie trwający konflikt, w którym zginęło już prawie 5 tysięcy osób, nie jest otwarty, to co nim jest?
Kilka miesięcy temu mieliśmy przykład takiej propagandowej klęski – po „referendum” na Krymie amerykański dziennikarz Roderick Gregory zauważył wpadkę jednej z rosyjskich instytucji, która rzekomo opublikowała prawdziwe wyniki głosowania, znacznie mniej korzystne dla Rosji niż rezultat oficjalny. Duża część opinii publicznej zareagowała na rewelacje Gregory’ego z typową dla siebie rezerwą i sceptycyzmem, domagając się twardych dowodów. To absurdalne, bo twarde dowody od samego początku nie mają w tym konflikcie żadnego znaczenia! Dokonując aneksji Krymu i organizując tam podwórkowy plebiscyt Kreml pogwałcił wszystkie możliwe normy prawa międzynarodowego. Co więcej, świat zachodni zareagował mniej więcej w sposób: „OK, bezczelnie ukradłeś kawałek ziemi, good for you. Ale spróbuj ukraść kolejny, to będziemy szczerzyć zęby dużo groźniej, aż do dziąseł”. Tak się nie da grać. Wojna toczy się na wielu polach, także na niwie propagandowej.
Przejawem politycznej niedojrzałości jest rozkładanie wypowiedzi Władimira Putina na czynniki pierwsze (tak jakby rzeczywiście tkwiła w nich jakaś warta do przeanalizowania logika) i ważenie słów po drugiej stronie tak, aby nie drażnić Rosji i nie pobudzać jej apetytu (to 95-letni Helmut Schmidt w marcu ubiegłego roku). Mamy więc ludzi roztrząsających czy aby na pewno to rosyjscy terroryści strącili malezyjski MH17, czy może były to lewitujące ogry, jak również takich, którzy Rosję nazywają „domem tolerancji” a wojnę w Donbasie lekceważą jako „coś jak grypa”. Putin lansuje swoją narrację, mówi o prawie Rosji do imperium, o faszystowskim reżimie w Kijowie, o represjonowanej mniejszości rosyjskiej w Donbasie, często trafiając ze swoimi argumentami na podatny grunt Russversteherów (niestety, także Polaków, którzy chętnie wykorzystują okazję by rozgrywać resentymenty spod znaku rzezi wołyńskiej albo OUN). Wreszcie, kreuje się na orędownika pokoju, to wysyłając kolejne „konwoje humanitarne” do Donbasu, to wzywając do zawieszenia broni. Posiada duży potencjał perswazyjny i nie należy wykluczać żadnego scenariusza, włącznie z przyznaniem Putinowi Pokojowej Nagrody Nobla, tak już przecież zdewaluowanej.
Najpierw wydawało się, że anschluss Krymu zostanie powszechnie uznany jako „przegięcie” wymagające zdecydowanej reakcji. Nic z tych rzeczy. Mało kto w ogóle dyskutuje dziś o sprawie półwyspu (Wikipedia oznaczyła nawet terytorium jako „sporne”), uznawszy fakty dokonane i spisawszy Krym na straty. Następnie można było podejrzewać, że sprawa zestrzelenia malezyjskiego samolotu pasażerskiego będzie przełomem w traktowaniu Rosji. Te nadzieje również okazały się płonne i trudno dziś powiedzieć, co mogłoby się stać takim otrzeźwiającym punktem zwrotnym. Druga Srebrenica w postaci rzezi tatarów krymskich? Aneksja Białorusi?
Tymczasem odpowiadać trzeba było ostro, a repertuar działań wcale nie był ograniczony. Dość prostą organizacyjnie operacją byłaby blokada obwodu kaliningradzkiego, do której zresztą Kaliningrad się przygotowywał. Niestety, ociężałe instytucje Zachodu w tandemie z pacyfistycznymi (tj. w tym przypadku negującymi rzeczywistość) nastrojami uniemożliwiają jakiekolwiek skuteczne działanie.
Demony wielkich wojen światowych są dziś zapomniane. Nie ma jednak przesłanek, by twierdzić z całą pewnością, że Putin nie może stać się drugim Hitlerem albo Stalinem. Ma do tego wszelkie predyspozycje (preteksty rewizjonistyczne, okrucieństwo, tupet) oraz sprzyja mu sytuacja (uwielbienie społeczne w Rosji, pacyfistyczne nastroje na Zachodzie, presja na zmniejszanie wydatków na wojsko w krajach demokratycznych). Obyśmy za kilka miesięcy nie ponieśli konsekwencji tej polityki appeasementu w postaci podziwiania „zielonych ludzików” na przedmieściach Gołdapi.