Tagi

, , , , , , ,

Wynik wyborów zdyskontowałem już dwa tygodnie temu, więc o zaskoczeniu rezultatem wczorajszego głosowania nie mogło być mowy, ale i tak przez ostatnie dwa tygodnie wyrosło kilka przemyśleń. Ciekawych, jak mi się zdaje.

1. Sytuacja wejdzie do kanonu nauk politycznych stosowanych. Okazało się, że nawet wzorcowe sprawowanie urzędu przez pięć lat nie gwarantuje sukcesu i nie zwalnia z obowiązku prowadzenia kampanii wyborczej. Niby w teorii wiadomo – bez kampanii ani rusz. Ale spójrzmy na tę kwestię jeszcze od drugiej strony. Do tej pory wydawało się, że Polacy nie lubią kampanii, przynajmniej deklaratywnie. Uznawaliśmy to za okres ciskania na prawo i lewo wyborczą kiełbasą, zaśmiecania miast plakatami i ulotkami, okres obrzydliwych prób chwilowej poprawy swojego wizerunku itd. Dobrze obrazował to niedawny premierowy odcinek „Świata według Kiepskich” – „Bliżej człowieka”. Polecam, bo naprawdę warto.

Tymczasem, nagle okazało się, że łakniemy kampanii. W wielu, naprawdę wielu komentarzach powyborczych pojawił się zarzut, że może i ten Komorowski nie był zły, ale nie zasłużył na nasz głos! Nie upiekł kiełbasy i nie podlizał się. Zle-kce-wa-żył NAS! I tu jest pies pogrzebany. Lubimy jako elektorat być adorowani.

Może prezydentura Komorowskiego nie była bezbłędna. Można różnić się w ocenach – moim zdaniem była bliska ideału. Taki był też ogląd społeczny. Jeszcze pod koniec kwietnia zaufanie do prezydenta w sondażu CBOS deklarowało 67 proc. ankietowanych! I to był i tak dołek, bo w szczycie (np. październik ubiegłego roku) były to liczby w granicach 80 proc. Według innej sondażowni, TNS Polska, jeszcze w lutym 59 proc. dobrze oceniało pracę prezydenta. W ostatnim półroczu, a tym bardziej w ostatnich tygodniach, nie wydarzyło się nic merytorycznego, co mogłoby tak diametralnie wstrząsnąć tymi wynikami. Spadek poparcia należy więc przypisać zabiegom socjotechnicznym. I o tym drugi punkt.

2. Marketing PiS-u był świetny. Ale nie tyle marketing polegający na wypindrzeniu samego kandydata, co na wykreowaniu sytuacji, w której jego zwycięstwo było możliwe. Wtłoczono w dyskurs publiczny szereg sloganów. Parcie na antysystemowość, obrzydzenie Komora jako stetryczałego łowczego z wąsami i wylansowanie mitycznej „zmiany” oraz potrzeby „nowych twarzy” w polityce to były te elementy, które zadecydowały o tym, że wynik wyborów był znany już w momencie, gdy stało się jasne, że Bronisław Komorowski nie wygra w pierwszej turze. W drugiej mógłby się zmierzyć nawet z Misiem Colargolem, i tak byłby bez szans.

A zatem brawo nie tyle za wymuskanie kandydata, ale za dobrze przemyślaną makrostrategię marketingową. Chodziło o wytworzenie klimatu do zmiany, a kandydat był rzeczą drugorzędną (oczywiście o ile nie byłby to Macierewicz).

3. Dziś jeszcze nic się nie stało, ale wiadomo, że prawdziwe konsekwencje wczorajszego wyboru wyjdą na światło dzienne jesienią, czyli po wyborach parlamentarnych. Jak pisałem już wielokrotnie wcześniej – IV RP nie została rozliczona. Partii Donalda Tuska zabrakło jaj, żeby rozliczyć Kaczyńskiego, Ziobrę czy chociaż przycisnąć do muru Andrzeja Dudę za jego ciemne geszefty przy SKOK-ach. Jarosławowi Kaczyńskiemu na pewno cojones nie zabraknie. Jestem pewien, że idą ciekawe czasy, a część osób zasiadających jeszcze dziś w ławach rządowych zobaczymy niedługo za kratkami. Brunatnoczerwona, narodowosocjalistyczna jeżowszczyzna, która na razie ma cherubinową twarz(yczkę) Andrzeja Dudy, rozpędzi się jesienią. Po ośmiu latach posuchy uczta z kapuścianych platformerskich głów będzie Kaczyńskiemu smakować podwójnie. W efekcie, poza znakomitą kampanią wyborczą PiS, do annałów nauk politycznych może przejść kolejna ponadczasowa prawda: „masz rywala na łopatkach, to go duś”! Z dedykacją post mortem dla PO.

Sam Andrzej Duda, najmłodszy obecnie prezydent świata, może się jeszcze wykaraskać z tego towarzystwa. Prezydentowi w polskim systemie łatwo jest wybić się na niezależność. Ale machina zmian ruszyła i biorąc pod uwagę nie tylko kontekst polski, ale i skomplikowaną sytuację międzynarodową – Polska znalazła się w dość nieprzyjemnym położeniu. Otto Basil, autor „Brunatnej rapsodii”, byłby zachwycony.